search
REKLAMA
Archiwum

AVATAR. James Cameron i Al Jarid idą do kina

Tekst gościnny

10 sierpnia 2018

REKLAMA

„Co się czepiasz i o co ci właściwie chodzi? Czemu kosmici nie mogą przypominać ludzi?”, moglibyście spytać. Sprawa przedstawia się następująco – ludzcy Na’vi są nierealni, jeśli zestawić ich z resztą przedstawicieli świata, w którym żyją. My, ludzie, mamy wiele cech wspólnych z zamieszkującymi naszą planetę zwierzętami. Na Pandorze to nie działa – Na’vi mają dużo więcej wspólnego z Ziemianami, niż ze zwierzętami pandorskimi. Dlatego stworzony przez Camerona świat jawi mi się jako niespójny i nieprawdopodobny naukowo. Niebiescy tubylcy wydają się jakby wyrwani z kontekstu, w którym ich umieszczono, jakby (wbrew temu, co Cameron akcentuje tak nachalnie i nieustępliwie) nie byli wcale częścią tego samego ekosystemu, co inne zamieszkujące ich dżunglę istoty.

Zwierzęta z Pandory miewają na przykład powszechnie więcej par oczu niż tylko jedna (zwykle jedną parę dużych i jedną mniejszych), ale Na’vi mają tylko jedną – jak ludzie, choć nie mogą być przecież z nimi spokrewnieni. Zwierzęta z Pandory (czy to np. latające ikrany czy też koniowate wierzchowce, których nazwy nie pomnę) mają jakieś dziwne, zewnętrzne narządy oddechowe (nie skrzela i pewnie też nie płucotchawki – zresztą, nie jestem biologiem). Na’vi nie. I wreszcie, WSZYSTKIE zwierzęta z Pandory mają więcej kończyn niż cztery. Te latające mają po dwie pary skrzydeł, te naziemne mają po sześć nóg. I tylko Na’vi oczywiście z tej cechy świata Pandory się wyłamują – oni jedyni mają zaledwie cztery kończyny, jak ludzie.

Czemu nasi niebiescy trzymetrowcy tak bardzo odbiegają od innych pandorskich istot, a zamiast tego przypominają ziemskie? Wyjaśnienie jest, i to dość oczywiste, ale nie ma nic wspólnego z naukowym realizmem, na którym podobno Cameronowi zależało. Otóż Na’vi przypominają ludzi, a nie „prawdziwych Pandorczyków” (czyli resztę przedstawicieli tego ekosystemu), żebyśmy mogli z nimi sympatyzować i żeby Jake Sully mógł spokojnie romansować z księżniczką, która nie będzie go przerażać dodatkową parą oczu czy rąk. Myślę, że chodziło wyłącznie o to. Jeśli romans międzygatunkowy nie ma razić widza (mnie mimo wszystko razi, jak wspomniałem), to oba gatunki muszą być do siebie jak najbardziej zbliżone.

Nie tylko więc anatomia naszych Na’vi jest zadziwiająco (jak na gatunek żyjący tak daleko od Ziemi) ludzka, ale też ich kultura. Co tu dużo mówić, Na’vi to Indianie. Nie ma tu nawet za bardzo prób ukrycia tego faktu – ze szkodą dla filmu. Wiadomo, że to do Indian niebiescy autochtoni mają nawiązywać, ale mogliby być ich symbolem, a nie dosłowną ilustracją. Niestety Cameron poszedł właśnie na dosłowność, dzięki czemu Na’vi mają typowo indiańskie atrybuty (łuki, hamaki), fryzury, a i ubrania żywcem pożyczone od mieszkańców amazońskiej dżungli. Z tym, że pandorskie niewiasty, w przeciwieństwie do swych amazońskich pierwowzorów, zakrywają piersi – naukowe wytłumaczenie tej, zdałoby się, zagadkowej różnicy, jest takie, że robią to one po to, by film Camerona nie dostał wyższej kategorii wiekowej i by śmiało mogły walić na niego do kin całe rodziny. Mężczyźni Na’vi nie muszą się jednak lękać – oni bez obaw mogą eksponować klatę, bo męska klata jakoś nie gorszy udających się do kina Ziemian, ale damska, choćby nawet była równie płaska (zdarza się, czyż nie?), jest niedopuszczalna i w najwyższym stopniu gorsząca (nie ma w tym podejściu za wiele logiki, ale wszyscy wiemy, że tak to właśnie w dzisiejszym świecie wygląda).

Na’vi zatem są, jak widać, po prostu lekko zmodyfikowaną wersją ziemskich plemion pierwotnych, głównie Indian. Również ich język został ponoć oparty o mowę tych plemion, tzn. o języki polinezyjskie, afrykańskie i indiańskie. Bardzo słuszne posunięcie, James. To dodaje realizmu jak nic. Na pewno starożytni Polinezyjczycy, Afrykanie czy Indianie nieraz dzięki swojej wypasionej technologii odwiedzali Pandorę i dzięki tym kontaktom Na’vi mogli czerpać do woli z ziemskich języków. A może to Pandorczycy dzięki swej równie wypasionej technologii odwiedzali Ziemię i tak im się spodobały co poniektóre ludzkie języki, że sobie co nieco pożyczyli?

Nie muszę więc chyba, wobec wszystkich powyżej wskazanych faktów, raz jeszcze zaznaczać, że Na’vi są zupełnie nierealistyczni naukowo i na niewiele kreatywności zdobyli się ich twórcy. Jedyną ich naprawdę oryginalną cechą są warkocze, dzięki którym mogą się oni łączyć z innymi pandorskimi stworzeniami. Trochę to może zbyt dosłowne przedstawienie jedności z naturą, ale z pewnością ciekawe i pomysłowe. Szkoda, że Cameron nie miał więcej tak niezwykłych pomysłów.

James Cameron: O żesz! To już koniec! Niech to! Czemu wszystko, co dobre, musi tak szybko się kończyć? Jeszcze tylko możemy sobie „I see you” na napisach posłuchać i już musimy zasuwać do domu.

Zbliżam się do końca niniejszej analizy (wreszcie!). Wypada jeszcze tylko wspomnieć o muzyce, a dokładniej o tym, jak ją pan James Horner potraktował po macoszemu. Wziął i pozbierał ze swoich wcześniejszych ścieżek dźwiękowych co tam gdzie miał ciekawego, po czym lekko to pozmieniał i posklejał. Trudno wychwycić w melodiach z Avatara cokolwiek świeżego, czego Horner nie zaserwowałby nam w którymś z wcześniejszych filmów. Żadna z tych melodii zresztą nie rzuca się w uszy i nie zostaje po seansie w pamięci. Wielka szkoda, że aż tak się wypalił człowiek, który stworzył tak genialne kompozycje dla Titanica czy Braveheart i który był przez wiele lat moim ulubionym kompozytorem muzyki filmowej. Cóż, teraz jego miejsce zajął James Newton Howard (to już trzeci James w tym tekście – czy oni nie mają w tym Hollywoodzie innych imion?).

James Cameron: I jak wrażenia po seansie? Arcydzieło, nie?
Al Jarid: No… Jakby to ująć… Złe nie było, tylko że… Nie, do arcydzieła to temu daleko.
James Cameron (obruszony): Ignorant! Nie potrafisz po prostu docenić prawdziwie artystycznej roboty. Inni jakoś doceniają! Spójrz! Walą na Avatara drzwiami i oknami! Każdy musi zobaczyć to przynajmniej pięć razy!
Al Jarid (patrzy na niego z nierozumnym zdumieniem w oczach, niczym kot Filemon): Dlaczego?
James Cameron (obracając w dłoniach pokaźny plik banknotów): No, dla własnej przyjemności, oczywiście. By móc jak najwięcej wartościowych wrażeń wynieść z każdego następnego seansu.
Al Jarid: Ty chyba… naprawdę jesteś z tego Avatara zadowolony, co?
James Cameron: Myśl logicznie, Al. Każdy byłby zadowolony, gdyby udało mu się stworzyć epokowe dzieło, otwierające nowy rozdział w historii kina, kultury i w ogóle całej cywilizacji. I kto tego dokonał? No? Ja! Jam ci tego dokonał! Kto jest mistrzem? No kto? (zaczyna taniec radości, nie bacząc na zdziwienie przypadkowych przechodniów). Jeeeesteeeem króóóóleeeem świaaaataaaa!!!

Obojętnie, jak bardzo bym tu Avatara skrytykował, niczego to już nie zmieni. Został najbardziej kasowym filmem wszech czasów, spychając z tej pozycji Titanica, który piastował ją przez tyle lat. Jak dla mnie, trochę szkoda. Nie dlatego, żeby Titanic był aż taki super. Nie. Ale dlatego, że Avatar jest filmem odeń słabszym. W ciągu tych wszystkich lat pojawiło się multum produkcji lepszych niż Titanic i żal, że to nie żadna z nich, lecz właśnie taka szablonowa i schematyczna opowieść o niebieskich Indianach odebrała mu to zaszczytne miano najbardziej kasowego filmu.

Cameron tryumfuje. Szkoda tylko, że nie pod względem artystycznym, lecz komercyjnym. Najważniejszego Oscara wprawdzie nie dostał (słusznie – choć nie wiem, czy zasługiwał na niego The Hurt Locker, bo nie widziałem tego filmu), ale zgarnął i wciąż zgarnia za swą historyjkę o Na’vi niebotyczne sumy. A to Avatar powróci do kin dłuższy o kilka minut, a to znowu pojawi się jakaś dłuższa wersja, potem pewnie jeszcze raz w kinach wersja z paroma ujęciami więcej – i tak to się kręci i zarabia dla wujka Jamesa godziwe pieniądze.

Nie ma się co dziwić, że w planach dwie następne części (które będą kręcone jednocześnie). Z pewnością i one będą megaprzebojami. Może nawet pobiją rekord swego poprzednika. Ludzie znowu ruszą do kin jak zaczarowani, ale ja wysiadam z tej kolejki i, gdy pojawi się „Avatar 2”, z pewnością nie będzie mnie na seansie. Bo po co? Po co rozciągać opowieść o Jake’u Sullym i jego ukochanej Neytiri aż na trzy filmy?! Spójrz prawdzie w oczy, James! Nie miałeś pomysłu nawet na jeden!

Tekst z archiwum film.org.pl (09.03.2011).

REKLAMA