Dobra, nie muszę chyba ciągnąć tego dalej. Może się wam ta wersja nie podobać, ale to tylko przykład – było wiele innych możliwości, by tę historię rozwinąć, wzbogacić, skomplikować. W tej opisanej powyżej, nawet jeśli nie powala ona na kolana, byłoby, jak sądzę, w każdym razie ciekawiej i dramatyczniej niż u Camerona i, co najważniejsze, awatary miałyby kluczowe znaczenie dla fabuły. W filmie, który zaserwował nam James, są na dobrą sprawę tylko gadżetem. A to zawsze boli, gdy twórca nie ma koncepcji, w jaki sposób wykorzystać ciekawy pomysł.
James Cameron (spoglądając w ekran kinowy i ocierając łzę): To moja ulubiona scena! Świetnie mi wyszła. Chwyta za serce, no nie? Zawsze się przy tym wzruszam.
Al Jarid: Naprawdę?
James Cameron: No ba! Sam musisz przyznać, że nie widziałeś w życiu bardziej poruszającej historii miłosnej.
Al Jarid (z wahaniem): No… Tak właściwie…
James Cameron: Albo wiesz co? Lepiej się w ogóle nie odzywaj. Jeśli nie jesteś dogłębnie poruszony miłością Jake’a i Neytiri, to niechybny znak, że jesteś po prostu nieczułym prostakiem bez serca!
Myślicie sobie, że nieważne, czy fabuła jest schematyczna, byle była poruszająca?
Dobra, no to pora zająć się szerzej tym elementem fabuły, któremu poświęcono lwią część czasu ekranowego – wątkiem miłosnym, warstwą uczuciowo-emocjonalną itp.
W jednej z recenzji filmu Camerona (dokładnych namiarów nie jestem w stanie podać, bo za dużo tych recenzji było) przeczytałem opinię, że nawet jeśli ktoś na wątki miłosne reaguje alergicznie, to ten z Avatara przełknie bez problemu. Cóż, myślę, że jest niestety odwrotnie. Ja osobiście nic do wątków miłosnych nie mam. Uczucia są tak istotne w życiu, że warto robić o nich porządne filmy. Uważam więc, że dobry wątek miłosny nie jest zły. No właśnie, dobry. Z tym przedstawionym w filmie Camerona mam pewne problemy.
Po pierwsze, mamy tu do czynienia z miłością międzygatunkową i to do mnie po prostu nie trafia. JAK normalny człowiek może zakochać się w istocie innego gatunku – trzymetrowym, niebieskim stworze z ogonem? To chyba jakaś dewiacja. Owszem, mieliśmy np. we Władcy Pierścieni związki elfio-ludzkie, ale elfy u Tolkiena to właściwie jakby dostojniejsza i szlachetniejsza wersja ludzi – nie ma między nimi aż takich różnic jak między dwoma odrębnymi gatunkami istot żywych z dwóch oddalonych o wiele lat świetlnych planet.
Hm, chociaż czytając niektóre komentarze na Filmwebie, można by dojść do wniosku, że wielu miłośników kina nie tylko nie dziwi uczucie Jake’a, ale wręcz sami byliby skłonni je podzielać. Ludzie, czy wy to wszystko piszecie na poważnie? Naprawdę pociąga was wykreowany komputerowo niebieski i ogoniasty stwór z innej planety?! (Kręcę głową z niedowierzaniem). Przyznam, że na mnie wrażenia nie robi, zwłaszcza, że występuje w tym filmie obok Michelle Rodriguez z krwi i kości, która całkowicie deklasuje ten komputerowy twór.
Zatem sama natura tego związku jest jakaś taka z lekka chora, ale głównym problemem jest bezbarwność tego wątku. Po Titanicu wydawałoby się, że Cameron powinien mieć bezproblemowe i sprawne prowadzenie wątku miłosnego w małym palcu. Titanica jednak ogląda się dobrze i ciekawie, natomiast love story w Avatarze jest nużąca. Nie bardzo wiadomo, co właściwie przyciąga ku sobie naszą dwójkę bohaterów, oczywiście oprócz tego, że spędzają wspólnie czas. Twórcy filmowi już wielokrotnie udowadniali, że wychodzą z założenia, iż dwie dowolne osoby przeciwnej płci, które spędzają ze sobą dużo czasu, nieuchronnie i bezdyskusyjnie muszą się w sobie zakochać i w ogóle nie ma innej opcji – a przecież w życiu wcale to tak nie działa. Zaś wątek miłosny jest, przynajmniej w moim odczuciu, tym mniej udany, im bardziej nierzeczywisty i nienaturalny. Między Jake’em i Neytiri nic nie iskrzy – oni po prostu się kochają, bo tak mają w scenariuszu, jak w każdym hollywoodzkim hicie. Czasem można odnieść wrażenie, że twórcy tych hitów kręcą swoje filmy z rozpiską w ręku, na której po kolei odhaczają kolejne obowiązkowe punkty („akcja”, „efekciarstwo”, „humor”, „wątek miłosny”), skupiając się tylko na tym, by je umieścić w swoim filmie, a nie na tym, by zrobić to w jakiś porządny sposób. Wciśnięty do filmu wątek miłosny, który nie wynika z potrzeby twórczej, a tylko z zasady, że powinien być, raczej nie ma szans na wywołanie w widzu jakichś emocji.
Z powyższych powodów obserwowanie relacji Jake’a i Neytiri nie jest specjalnie porywające, a te partie filmu, w których księżniczka Na’vi wprowadza stopniowo naszego bohatera w świat Pandory byłyby po prostu nudne, gdyby nie zawarta w nich prezentacja kolejnych stworów zamieszkujących dżunglę.
James Cameron: No, za każdym razem, jak oglądam swoje dzieło, jestem przejęty jego głębią.
Al Jarid (budząc się z krótkiej drzemki): Eee? Że co?
James Cameron: Przesłanie, Al. Przesłanie. No chyba nie chcesz powiedzieć, że taki z ciebie tuman, że nawet nie dostrzegasz głębokiego przesłania tego filmu?
Zanim się mnie ktoś uczepi – ja nie próbuję tu dociekać, czy przesłanie Avatara jest słuszne. W ogóle nie wypowiadam się na ten temat. Chodzi mi tylko o sposób jego podania – na chama, prosto z mostu, bez żadnych niedopowiedzeń, żeby nawet ośmiolatek skumał od razu. Jeśli film chce coś powiedzieć, powinien robić to subtelniej, z wyczuciem i klasą. Wtedy jest dziełem. To, co wyszło Cameronowi jest trochę za proste. No dobrze, nie trochę. O WIELE za proste. Na miejscu reżysera wprowadziłbym nieco niejednoznaczności, zostawił trochę szarości obok czerni i bieli (ale o tym już pisałem, przedstawiając swoją własną wersję filmu). No bo niestety w takiej formie, w jakiej powstał, Avatar przypomina trochę propagandę socjalistyczną, w której ludzie budujący socjalizm są piękni, silni i dobrzy, a ich przeciwnicy to „zaplute karły”. Toż to wciskanie widzowi na siłę idei, która sama w sobie może być słuszna lub nie, ale w każdym razie sprawia, że film zamiast być artystycznym dziełem, przypomina niestety ekologiczną agitkę.