search
REKLAMA
Archiwum

AVATAR. James Cameron i Al Jarid idą do kina

Tekst gościnny

10 sierpnia 2018

REKLAMA

Trzecie skojarzenie, jakie nieuchronnie wywołuje linia fabularna Avatara, to stary jak świat schemat opowieści, w których właśnie przedstawiciel najeźdźców, przebywając wśród „tych innych”, poznaje od środka ich kulturę, zaczyna dostrzegać jej wartość i ostatecznie staje po ich stronie, niejako zdradzając środowisko, z którego był wyszedł. Coś jak Tańczący z wilkami albo Ostatni samuraj, tylko że nie tak udane (gdyż np. Ostatniego samuraja uwielbiam i mógłbym go oglądać sto razy, natomiast Avatar ma daleko mniejszą siłę oddziaływania). Schemat ten jest u Camerona przeniesiony z całym dobrodziejstwem inwentarza i właściwie niczym nie urozmaicony, a oswajanie się i zżywanie naszego bohatera ze światem Na’vi wypada dość nieciekawie i blado w porównaniu z innymi historiami tego typu (z Ostatnim samurajem na czele, rzecz jasna). Widzieliśmy już takich wiele i oglądanie po raz kolejny, jak jeden z najeźdźców musi stanąć po stronie uciskanych tubylców, bo bez niego biedacy nie dadzą sobie w ogóle rady, nieco nuży. Irytuje też to, że taki zżywający się z obcą dla siebie kulturą bohater wkrótce staje się najlepszym owej kultury przedstawicielem, deklasującym tych, którzy się w niej urodzili i wychowali – to też typowy schemat (również kapitan Algren z Ostatniego… po pewnym czasie był już bardziej japoński i samurajski, niż otaczający go japońscy samuraje – choć tam nie raziło mnie to aż tak bardzo, bo przysłaniały mi ten mankament liczne atuty tego filmu). Oryginalności tu zatem za grosz.

Ktoś może rzec, że jednak Cameron zachował się twórczo, bo ów doskonale znany i ograny schemat przeniósł w klimaty science-fiction. Tylko że, niestety, science-fiction też już od dawna z niego korzystała i zdążyła go porządnie wyeksploatować. Stanisław Lem, bez wątpienia najwybitniejszy polski autor tego gatunku (Stachu, masz ode mnie wiekuisty szacun za „Cyberiadę”) ponad czterdzieści lat temu (!) opisywał ten model fabularny w swojej „Fantastyce i futurologii”, a pisał, co następuje: Istnieje klasa utworów, których sytuacja pierwsza jest taka: na pewnej planecie mieszkają istoty rozumne, co nie chcą mieć z ludźmi nic wspólnego. Jakąś poprzednią ekspedycję odprawiły z niczym albo nawet jej członków pozabijały – czy jeszcze inaczej manifestują swoją niechęć wejścia w porozumienie z ludźmi. Zarazem ludziom na nim nadzwyczaj zależy, a to ponieważ na tej planecie rośnie pewien grzybek, którego wywar odmładza, albo są tam minerały mające dar leczenia nowotworów – bądź wreszcie bezcenna substancja, której własności autor nawet nam nie wyjaśni. Jest to zresztą dość racjonalne, ponieważ ani walor, ani jakość tej pożądanej rzeczy nie mają dla akcji najmniejszego znaczenia. (…) Może tym, kto umie się dogadać z tubylcami, jest humanista (…), współczujący im i przez to zmuszony walczyć na dwa fronty: trudności ma zrazu nie tylko z krajowcami, ale często ze swą „generalską” zwierzchnością. Czasem osobnik ten nawet przegrywa walkę Ziemian o skarby, ale to dlatego, że przechodzi na stronę tuziemców: uznaje ich racje za dobre, a ludzkie – za złe. Czasem okazuje się wręcz aktywnym zdrajcą ziemskich konkwistadorów, bo staje na czele tubylczych wojsk (…), by odeprzeć mogły najeźdźców.

Zatem raz jeszcze to zaznaczę – Avatar opiera się na starym jak świat schemacie, ale nie to jest jego największym grzechem. Ten tkwi bowiem w tym, że dzieło Camerona w żadnym momencie nie stara się ani o jotę poza ten schemat wyjść, choćby o mały kroczek albo nawet o pół. To dlatego widz zna cały ten film, zanim go obejrzy i nie ma szans, by cokolwiek go tu zaskoczyło czy zdziwiło. Nie ma żadnych zaskakujących zwrotów w fabule. Żadnych, powtarzam.

Dałoby się może przymknąć na to oko, ale postacie też są schematyczne i nijakie. Motyw owego przekonywania się jednego z najeźdźców do świata i kultury tubylców nigdy wcześniej nie został ukazany tak bezbarwnie. Czemu tak sądzę? Ponieważ trudno tu mówić o jakiejś przemianie. Jake Sully nie jest ani specjalnie uprzedzony do Na’vi, ani za bardzo zżyty z Ziemianami, tak więc sytuacja, w jakiej się znalazł, nie powoduje u niego wewnętrznego konfliktu, który mógłby jakoś ożywić film Camerona. Sully nie czuje się rozdarty. Nie musi wybierać między Ziemianami a Na’vi, bo nic nie przemawia na korzyść tych pierwszych – to po stronie tych ostatnich znajdują się wszystkie plusy. Zatem od początku jest oczywiste, po czyjej stronie stanie nasz bohater i nie wiąże się to z żadną wewnętrzną walką – jest po prostu jedynym oczywistym rozwiązaniem w sytuacji, gdy ludzie są be, a Na’vi cacy. W dodatku na Ziemi czeka Jake’a tylko jazda na wózku inwalidzkim, podczas gdy po Pandorze może sobie biegać.

Zatem schematyczna fabuła i nijakie postacie, pozbawione życia wewnętrznego. Niedobrze. Czułem się chwilami tak, jakbym oglądał nie gotowe dzieło, a jedynie szablon, jakąś wstępną wersję, którą dopiero trzeba rozwinąć i wzbogacić, by powstał przyzwoity film.

„Zaraz!”, wykrzyknie być może w tym momencie któryś z miłośników Avatara. „Co ty tu, Al Jaridzie, wypisujesz jakieś bzdury, że schematycznie, zero oryginalności, itp?! A sama sprawa awatarów? Film zowie się Avatar i mówi o awatarach, które są pomysłem oryginalnym i wzbogacają ten schemat. Więc przestań bredzić jak potłuczony i przyznaj, że ten motyw jest czymś nowym i świeżym!”

No więc… nie. Zgoda, że to motyw ciekawy, ale wygląda na to, że jednak żadna nowość. Przede wszystkim wypada w tym miejscu wspomnieć o utworze Poula Andersona „Nazywam się Joe” z 1957 roku. Przyznam szczerze, nie czytałem. Ba, nawet w ręku tego nie miałem. Jednak ze streszczenia, które zamieszcza Lem w cytowanej już wyżej monumentalnej pracy na temat science fiction, wyłania się obraz nieuchronnie przywodzący na myśl motyw awatarów. Pozwolę sobie przytoczyć kawałek owego streszczenia (na ile dobrze oddaje ono treść utworu, tego nie mogę oceniać, ale nie mam powodu, by nie ufać w tym względzie Lemowi): Nad Jowiszem, na który nie może, dla potęgi grawitacji, zstąpić noga ludzka, znajduje się orbitalna stacja Ziemian; z pokładu tej stacji samotny człowiek kontroluje sztuczną istotę, skonstruowaną podług wytycznych inżynierii biologicznej – umyślnie dla badania powierzchni planety. Łączność pomiędzy ową istotą (o budowie i przemianie biochemicznej całkowicie odmiennej od fizjologii ziemskiej) a człowiekiem umożliwia strumień „psi”; wzmacnia go aparatura „psioniczna”. Człowiek kaleka, stale przebywający na stacji, zdalnie włada ruchami i doznawaniem Joego. Przez jego oczy widzi pejzaże Jowiszowe, jego zmysłami bezpośrednio kontaktuje się z niezwykłym światem masywnej planety. Jak widać, Jake Sully nie jest pierwszym w historii SF inwalidą, którego umysł zostaje wcielony w kosmiczną istotę. Jakaż szkoda. Najbardziej, zdałoby się, oryginalny pomysł Jamesa okazał się równie wtórny jak pozostałe.

No dobrze, ale czemu nie eksploatować ciekawego pomysłu, nawet jeśli nie pierwszej świeżości? Wszak ten sam motyw można przedstawić na wiele odmiennych sposobów. Ano, zgadza się. Tyle, że ów intrygujący wątek awatarów w filmie Camerona całkowicie zaprzepaszczono. Na dobrą sprawę mogłoby tu ich w ogóle nie być, bo niczego do fabuły nie wnoszą. Pozwalają ludziom przeżyć bez maski w atmosferze Pandory, ale jakie znaczenie mają dla tej historii? Żadne! No, oprócz tego, że dzięki nim bohater może wyglądać jak Na’vi i romansować z ich księżniczką (gdyby pozostał w swojej ludzkiej postaci, mógłby mieć z tym poważne problemy ze względu na różnice międzygatunkowe). Nie tak wyobrażałem sobie wykorzystanie ciekawego wątku awatarów w tym filmie – jest on tu zwyczajnie zbędny, a wielka szkoda, bo dało się wykrzesać z niego więcej i mocniej powiązać z fabułą.

Tak, wiem, mądrzę się i czepiam, a nie napiszę niczego konstruktywnego. Łatwo krytykować cudzą pracę, trudniej wymyślić coś samemu. Zapewne.

No to wiecie co? Napiszę wam w takim razie, jak wyobrażam sobie sensowne wykorzystanie wątku awatarów, dobra? Spójrzcie zatem, jak wyglądałby “Avatar by Al Jarid” (ech, a dopiero co pisałem o zangielszczaniu języka – ale się wyłożyłem).

Otóż w wersji tego filmu, którą na miejscu Camerona stworzyłby Al Jarid (tylko skąd wziąłby tyle forsy?), ludzie tworzą te awatary, ale nie po to, żeby przeżyć w atmosferze Pandory, bo to da się spokojnie załatwić za pomocą odpowiedniego sprzętu. Robią to, żeby podszywać się pod Na’vi i móc infiltrować tubylców od środka. Szkolą komandosów w kulturze i języku Na’vi, a potem posyłają ich do różnych osad, dzięki czemu mają na bieżąco informacje z całej dżungli. Jake jest jednym z takich komandosów. Przenika więc do plemienia autochtonów, udając jednego z mieszkańców Pandory (np. członka innego plemienia, który zabłądził w dżungli albo został posłany z jakąś dyplomatyczną misją).

Myślę, że taka wersja byłaby ciekawsza, bo motyw awatara miałby tu kluczowe znaczenie. W filmie Camerona wszyscy wiedzą, że Jake, mimo wyglądu wielkiego niebieskiego stwora, tak naprawdę jest Ziemianinem, więc cała ta maskarada nic nie wnosi do historii. Gdyby awatar był rodzajem kamuflażu służącego chytremu przeniknięciu do plemienia, byłoby dramatyczniej. Jake byłby początkowo jak najbardziej oddany swojemu zwierzchnictwu i sumiennie wypełniałby swą misję. Jednak infiltrując Na’vi, musiałby, chcąc nie chcąc, przebywać wśród nich. Poznałby ich z innej strony niż ta, z której znają ich Ziemianie. Zrozumiałby lepiej ich kulturę i docenił uznawane w niej wartości. Zawarłby przyjaźnie. To wszystko zaczęłoby wzbudzać w nim wątpliwości co do wypełnianej misji i co do tego, która strona konfliktu Ziemianie-Na’vi ma więcej słuszności. Musiałby dokonać dramatycznego wyboru, mając świadomość, że niezależnie od decyzji będzie zdrajcą (albo dla Na’vi, którzy uważają go za „swojego”, albo dla Ziemian, którzy mu zaufali, powierzając mu tę misję). Ostatecznie opowiedziałby się pewnie po stronie tubylców, jak u Camerona, ale ta decyzja byłaby poprzedzona ciężkimi zmaganiami wewnętrznymi. Byłaby to historia, w której początkowa niechęć, może nawet nienawiść do Na’vi, stopniowo ustępuje i przeradza się w zrozumienie i sympatię. Opowieść, w której wiele czasu wymagałoby przezwyciężenie uprzedzeń i barier, nim Jake postanowi wesprzeć Na’vi w walce z ludźmi… A gdy już podejmie tę decyzję, reżyser Al Jarid mógłby zaserwować widzom jakiś zwrot akcji – np. Neytiri i inni dowiedzieliby się, że Jake jest człowiekiem i przez cały czas ich okłamywał. Albo inny zwrot – okazałoby się, że przejście bohatera na stronę Na’vi nie pozostanie niezauważone przez ludzi, bo część plemienia, które nasz Jake miał infiltrować, to tak naprawdę wcale nie Na’vi, lecz Ziemianie, maskujący się dzięki swym awatarom tak samo jak Sully. Albo można by już w ogóle pójść na całość i zaserwować wersję ekstremalną – całe plemię to zamaskowani Ziemianie, a rzekoma misja Jake’a okazałaby się po prostu sprawdzianem lojalności.

REKLAMA