I tu słowo do tych, co to się rozpisują na forach, że przeciwnicy 3D to banda zacofańców i że przeciwko kolorowi i dźwiękowi też kiedyś protestowano. Otóż, żeby podziwiać kolory w filmie, nie muszę wkładać żadnych badziewnych okularów, a żeby usłyszeć dźwięk, nie muszę wciskać sobie do uszu słuchawek. Te elementy filmu są z nim nierozerwalne, natomiast trójwymiar istnieje wyłącznie w połączeniu z dodatkowym gadżetem w postaci bryli. Dlatego porównywanie go do koloru i dźwięku jest bezzasadne, tak samo zresztą jak argument, że tak jest bardziej naturalnie i realistycznie – w codziennym życiu nie trzeba niczego nakładać na oczy, by świat jawił nam się jako trójwymiarowy.
James Cameron (przechylając się przez ramię Al Jarida i podbierając mu popcorn): I jak ci się ogląda? Bajecznie, czyż nie? To porywająca, zaskakująca i oryginalna historia!
Al Jarid (z lekkim zdziwieniem): Dobrze wiedzieć. A kiedy ta porywająca, zaskakująca i oryginalna historia wreszcie się zacznie?
Powiem krótko: jeśli ktoś spodziewał się jakiejś oryginalności czy choćby jednego zaskakującego zwrotu akcji, wybrał zły film. Fabuła Avatara powstała w myśl zasady „schemat na schemacie i schematem pogania”. Mamy więc ludzi, którzy nikczemnie eksploatują zasoby mineralne planety, a raczej księżyca Pandory, traktując przy okazji jej tubylczych mieszkańców z buta. Pandorę porasta dżungla, w której to niebiescy, trzymetrowi Na’vi żyją sobie w zgodzie z naturą. Pojawienie się Ziemian burzy ich spokojne życie; niszczy kolorowy, tęczowy i bajeczny ład ich egzystencji. Ludzie mają Na’vi gdzieś i nie zawracaliby sobie nimi głowy, gdyby nie to, że tubylcy mieszkają na terenach, gdzie znajduje się gorąco pożądany przez Ziemian pierwiastek – unobtanium (nazwa, że aż włosy siwieją – brawo, James, punkt dla ciebie).
Tu pojawia się sprawa awatarów – to istoty przypominające Na’vi (dla mnie identyczne, ale podobno czymś tam się różnią), w które ludzie mogą się wcielać. Po co? Ano pewnie żeby przeżyć w atmosferze Pandory. Nasz bohater to Jake Sully. Zostaje właśnie „wcielony” w takiego awatara, a potem rusza do dżungli, by infiltrować plemię niebieskoskórych tubylców. Jego przewodniczką po świecie Pandory i kulturze Na’vi zostaje Neytiri – córka wodza. Oczywiście, jak wszyscy wiedzieliśmy od początku, między naszym Jake’em a księżniczką pojawi się więź, zrodzi się uczucie etc. (Wiadomo, że podczas poznawania innej cywilizacji bohater opowieści zawsze musi znaleźć wśród jej przedstawicieli obiekt miłosnych uczuć, i tak samo wiadomo, że to zawsze musi być księżniczka [Pocahontas, Atlantyda – zaginiony ląd czy, z przykładów literackich, „Głębina Maracot”]). Te właśnie sprawy sercowe, a wraz z nimi rozwijające się sympatyzowanie z Na’vi, skłonią Jake’a do przeciwstawienia się swym „współplemieńcom” z Ziemi i stanięcia w tym starciu po stronie rodowitych mieszkańców Pandory.
Tak to mniej więcej wygląda. Jakieś skojarzenia? No oczywiście.
Po pierwsze, Europejczycy docierają do Ameryki i niszczą świat Indian, budując na jego zgliszczach swój własny porządek.
Po drugie… tak, wszyscy już o tym pisali i na pewno czekacie tylko, aż i ja to napiszę. No więc dobra, nie zawiodę was i rzucę to hasło: „Pocahontas”! Mamy tu niszczycielską siłę nowoczesnej cywilizacji (Anglicy/Ziemianie) w starciu z umiłowaniem natury i symbiozą ze światem przyrody (Indianie/Na’vi). Jest tu miłość przedstawiciela najeźdźców (Smith/Sully) i przedstawicielki tubylców (Pocahontas/Neytiri), która jest, rzecz jasna, córką ich wodza (Powhatana/Eytucana). Miłość ponad podziałami, zetknięcie dwóch zupełnie odmiennych światów itp. Podobieństwa są oczywiste i bezdyskusyjne. Co więcej, sądzę, że Cameron zdawał sobie z tego sprawę i jego film od początku był z założenia nową wersją opowieści o Pocahontas. Za dużo tu tych podobieństw, by miały być dziełem przypadku. No ludzie, przecież John Smith i Jake Sully mają nawet te same inicjały!