search
REKLAMA
Archiwum

AVATAR. James Cameron i Al Jarid idą do kina

Tekst gościnny

10 sierpnia 2018

REKLAMA

Nie wspomniałem tu jeszcze o dwóch filmach, które Cameron stworzył, zanim przyszła kolej na Avatara. Pozwoliłem sobie mianowicie pominąć Xenogenesis – no bo kto to w ogóle widział? – oraz Prawdziwe kłamstwa. Co do tego drugiego filmu mam po prostu… hmm… dość mieszane uczucia. Jest na niezłym poziomie, ale nie jak na Camerona. Moim zdaniem poniżej jego możliwości. Nie ogląda mi się tego już z taką przyjemnością, jak filmy wyżej wspomniane. Jest tu co prawda sporo humoru i pastiszowego ujęcia tematu, co daje mi niemało frajdy, mamy też dużo efektownej akcji, ale oprócz tego, niestety, Cameron wymaga ode mnie oglądania przez ponad dwie godziny Jamie Lee Curtis, a ja to kiepsko znoszę, bo to wątpliwe doznanie estetyczne. Pani Curtis straszy mnie z ekranu swoją zasuszoną twarzą, ale nawet gdyby rysy miała przyjemniejsze, to i tak odstraszałaby mnie jej chłopska fryzura (pierwsza zasada Al Jarida: ładna dziewczyna + krótkie włosy = brzydka dziewczyna). Nie, nie jestem jakimś faszystą i nie uważam, że nieładni ludzie nie zasługują na występ w filmie, ale denerwuje mnie, gdy próbują mi wmówić, że ktoś brzydki jest ładny, a to właśnie robią z panią Curtis. Jak inaczej wytłumaczyć budzący trwogę striptiz w jej wykonaniu, który znalazł się w tym filmie? Całe szczęście scenarzyści mieli nade mną trochę litości, tak więc pani Curtis nie idzie na całość, dzięki czemu jej występ w tej scenie budzi wprawdzie lekkie mdłości, ale nie powoduje wywrócenia żołądka na drugą stronę.

(Żeby ktoś nie wziął mnie za podłego szowinistę, co to znęca się nad wyglądem przedstawicielek płci przeciwnej, dla porządku dowalę też jakiemuś facetowi – Daniel Craig jest równie brzydki jak Jamie Lee Curtis. Wystarczy?)

Jak widać z powyższego przeglądu filmów, mimo wątów, jakie mam do Prawdziwych kłamstw, i mimo wątów, jakie do Piranii II mają ci, co mieli (nie?)szczęście ją widzieć, znakomita większość filmów Camerona to prawdziwe, uznane dzieła i mało który twórca może pochwalić się tak imponującym dorobkiem. Tym niecierpliwiej więc oczekiwałem na kolejne filmowe propozycje ze strony tego reżysera. Tymczasem lata mijały, pory roku zmieniały się jak w kalejdoskopie, ludzie rodzili się i umierali, rządy powstawały i upadały, a Cameron przez cały ten czas rzucał nam tylko jakieś ochłapy w rodzaju podwodnych filmów dokumentalnych (nie chcę tu obrażać owych filmów, których zresztą nie widziałem, a jedynie zaznaczyć, że dla innych celów pan James został stworzony).

Głośniej zrobiło się o nim dopiero z powodu wyprodukowanego przezeń Zaginionego grobowca Jezusa, który to film był tanią prowokacją, mającą w zamyśle zapewne, czy ja wiem, zniszczyć chrześcijaństwo (?). W tym momencie już do reszty straciłem w Camerona wiarę. Wziąłbyś się, James, wreszcie za jakiś porządny film fabularny, zamiast przypuszczać ataki na religię. Na MOJĄ religię, James (ksywa “Al Jarid” nie robi ze mnie automatycznie muzułmanina)! Mógłbyś się wstydzić!

No i wreszcie, gdy od ostatniej fabuły Camerona minęło ze dwanaście lat i wszyscyśmy się już zdążyli porządnie zestarzeć, nadszedł Avatar. Po tak długim oczekiwaniu nie sposób było nie ekscytować się nadciągającą premierą, zwłaszcza że zwiastuny zapowiadały naprawdę niecodzienne widowisko. Owszem, po wspomnianym niepotrzebnym i zupełnie bezzasadnym (co podkreślają również naukowcy ateiści) ataku na podstawy wiary chrześcijańskiej miałem o panu Jamesie jak najgorsze mniemanie jako o człowieku (zresztą, na litość, ten facet miał pięć żon – coś musi być z nim nie tak!), ale wciąż niezachwianie wierzyłem w jego nieprzeciętny talent reżyserski. Stąd wybranie się na Avatara było dla mnie sprawą oczywistą, nie wymagającą żadnych dłuższych rozważań. A oczekiwania, jak to już gdzieś tam wspomniałem, były ogromne.

James Cameron: Siadaj w fotelu i zanurz się w trzecim wymiarze!
Al Jarid: Eee… Co? Że jak?
James Cameron: No, trzeci wymiar, idioto! Rewolucja 3D! Nie słyszałeś?
Al Jarid: Jaka rewolucja? Coś przespałem? Znowu ci bolszewicy?
James Cameron (kręcąc głową z politowaniem): Mój film jest zwiastunem ery 3D, rozumiesz? Objawieniem! Trójwymiarową rewolucją!
Al Jarid: Aha. A na czym ona polega?
James Cameron (z kiepsko skrywaną konsternacją): Eee… Cicho! Zaczyna się!
Al Jarid (z naciskiem): Nie zmieniaj tematu. Na czym polega ta rewolucja?
James Cameron: Patrz na ekran i się nie odzywaj! Widzisz, to już logo wytwórni! Zaraz zacznie się najlepsze dwie i pół godziny, jakie kiedykolwiek spędziłeś w kinie. Gwarantuję!

To miał być największy atut tego filmu i to on przyciągnął zapewne takie rzesze do kin. Rewolucja 3D! Muszę przyznać ze skruchą, że nie oglądałem Avatara w trójwymiarze, bo to droższe i nie czułem, bym koniecznie tego do życia potrzebował. W ogóle nigdy nie widziałem żadnego filmu w 3D – taki ze mnie nieuleczalny tradycjonalista. Nie mogę zatem ocenić efektu, jaki Cameron w swym Avatarze uzyskał, ale mogę spytać, choćby was, czytelników: Na czym polega rewolucja 3D? Z tego, co się orientuję, to cały ten bajer wciąż działa na zasadzie znanej od ponad stu lat. Co rewolucyjnego jest pod tym względem w Avatarze? Trójwymiar jest bardziej trójwymiarowy? Okulary bardziej twarzowe? Czujesz na własnej skórze, jak wylatujący z ekranu przedmiot wali cię prosto w pysk? Co niezwykłego, rewolucyjnego (powtarzam ten przymiotnik z uporem maniaka) wniósł do tego systemu Avatar? Wymyślcie takie 3D, żeby nie trzeba było tych bryli zakładać – wtedy przyznam, że to rewolucja.

REKLAMA