AVATAR. James Cameron i Al Jarid idą do kina
Autorem tekstu jest Marek Mazur.
AVATAR
czyli James Cameron i Al Jarid idą do kina
Ostrzegam wszystkich wielbicieli Avatara Jamesa Camerona – ta analiza będzie krytyczna! Skupi się na wszelakich wadach i mankamentach tej produkcji. I, co dziwniejsze, wcale nie dlatego, żebym jakoś wybitnie Avatara nie lubił. W dziesięciostopniowej skali mógłbym dać mu nawet 7, a to wcale niemało, zwłaszcza że zwykle przy wystawianiu not jestem dość surowy. Film Camerona, jak dla mnie, da się oglądać bez bólu. Momentami wprawdzie przynudza (głównie w środkowej części), ale finał jakoś to rekompensuje. Jest to produkcja szalenie widowiskowa (prawdziwa uczta dla oczu) i dość przyjemna w odbiorze, tylko że równie szalenie wtórna, nieoryginalna, schematyczna, szablonowa i płytka. Jest dobra jako lekki film do obejrzenia i pochrupania popcornu, ale po Cameronie spodziewałem się o wiele więcej. Avatar to dobitne świadectwo wypalenia twórczego i zupełnego, zatrważającego braku pomysłów. Solidnie zrealizowana opowieść o niczym szczególnym. Techniczna perfekcja (stąd moja ogólna dość wysoka ocena) + merytoryczna bida z nędzą. Dlatego czuję lekką irytację, że jest powszechnie uważany za wybitne osiągnięcie filmowe – rzesze wielbicieli zdają się w ogóle nie dostrzegać jego mankamentów, z których największym jest zupełny brak oryginalności.
Nie dlatego więc, że film jest zły (bo nie jest), lecz dlatego, że nie jest tak dobry, jakim mógł być, skupię się na jego wadach. Bo zdumiewa mnie, że tylu widzów owych wad nie dostrzega i uważa Avatara za arcydzieło (a tymczasem od doskonałości dzielą go lata świetlne). Z tego powodu przedstawię tę produkcję od tej gorszej strony.
Pora więc na krytykę filmu – ale krytykę rzeczową (przynajmniej w zamyśle), a nie taką, jaką uprawiają co niektórzy na różnych forach (typu “Ten film jest do niczego i jeśli się wam podoba, to wszyscy jesteście bandą idiotów”). Dlatego proszę miłośników Avatara, żeby mimo wszystko powściągnęli emocje i nie zaczajali się na mnie przed domem z kijami. Podejdźcie do tej analizy na luzie – zdaję sobie sprawę, że jest skrajnie tendencyjna i pełna różnych złośliwości, ale nie traktujcie jej śmiertelnie poważnie.
Aha. Jeśli dziwnym zrządzeniem losu któryś z przypadkowych czytelników jest akurat Jamesem Cameronem (albo Jamie Lee Curtis) i poczuje się urażony, to najmocniej przepraszam.
Istnieje oczywiście też taka możliwość, że i tak nikt tej analizy nie przeczyta, bo jest kosmicznie długa.
Ostrzeżenie nr 1: Uwaga! Poniższy tekst może zawierać szczegóły dotyczące fabuły filmu (tak, tak, nazywacie to “spoilery”, ale ja nie bardzo wiem, co to konkretnie znaczy, a nie chce mi się do słownika zaglądać – a poza tym precz ze zangielszczaniem polszczyzny!). Oczywiście, bądźmy szczerzy, prawie każdy widział Avatara Jamesa Camerona, ale na wszelki wypadek ostrzegam – nie czytaj tego tekstu, jeśli jakimś cudem należysz do elitarnego grona tych, którzy tego filmu jednak nie widzieli (bo np. nie przekonała Cię akcja promocyjna, albo lubisz iść pod prąd, albo mieszkasz w dżungli amazońskiej i masz utrudniony dostęp do filmów). Chyba że naprawdę chcesz. No bo, tak po prawdzie, jakichś wielkich zawiłości fabularnych w Avatarze nie ma, więc nie bardzo jest co zdradzać – i tak całego przebiegu tej historii domyślicie się sami.
Ostrzeżenie nr 2: Uwaga! Poniższy tekst roi się od różnorakich dygresji, luźno lub wcale nie związanych z tematem. Jeśli zatem lubisz jasne, rzeczowe wywody, nie lubisz natomiast, gdy tekst traktuje o wszystkim i o niczym, nie podejmuj próby przebrnięcia przez niniejszą analizę.
Ostrzeżenie nr 3: Uwaga! Poniższy tekst może zawierać śladowe ilości orzechów!
(Tak, zgadza się, lekko mi odbija)
(…) w szczególności można przepowiedzieć z bardzo wysokim prawdopodobieństwem, że utwór prawiący o “humanoidach”, co się od ludzi różnią barwą skóry (przeważnie są niebiescy) oraz ilością palców u rąk (mają ich zamiast pięciu sześć, siedem, cztery albo trzy), zasługuje na bezzwłoczne odłożenie.
Stanisław Lem “Fantastyka i futurologia”
James Cameron: Cześć, Al Jarid!
Al Jarid: Sie masz, Jim! No, co tam? Od lat cię nie widziałem. Od czasu Titanica bodajże. Coś ty porabiał?
James Cameron (niedbale): A, nowy film zmajstrowałem.
Al Jarid: Coś o podwodnym świecie? Jakiś dokumentalny dla Imaxa?
James Cameron: Nie, nie. Normalny, fabularny film.
Al Jarid (nieufnie): E… Nie bujasz?
James Cameron: No gdzie tam! Mówię ci! Jak forsę kocham! Zupełnie nowy film. To owoc wieloletniej pracy. Science-fiction, jak za dawnych, dobrych lat, z tym że narąbane efektami specjalnymi do granic możliwości.
Al Jarid (skacze, robi piruety i stepuje z ekscytacji): No coś ty! Nowy film?! I to jeszcze science-fiction?! Ale czadowo!
James Cameron: No ba! Rozumie się. Więc wiesz… Zarezerwuj trochę swoich ciężko zaoszczędzonych pieniędzy na bilet, i jak tylko mój Avatar się pojawi, od razu popylaj do kina.
Al Jarid: Wiadomo! Nie musisz namawiać! Na bank pójdę zobaczyć, co ci wyszło. O, żesz! Nowy film Camerona! Nie mogę się doczekać!
Podobne wpisy
1. Pirania II: Latający mordercy – Eee… Nie, zaraz! Chwila! Co to tu robi? Skąd to się wzięło? Wcale nie chciałem tu tego… no bo… Może to nie jest akurat najlepszy przykład geniuszu Camerona. To znaczy, nie widziałem nigdy tego filmu. Z góry zakładam, że jest wybitnym artystycznym osiągnięciem, ale… hmm… nie ma jakoś zbyt wielu wielbicieli. No, ale początki zawsze są trudne, a James potrzebował trochę czasu, by się rozkręcić.
2. Terminator – No i to już jest coś! Zachwalać chyba nie trzeba. Absolutna klasyka i dzieło kultowe.
3. Obcy: Decydujące starcie – Film wyśmienity. Szczerze mówiąc, moja ulubiona część cyklu Alien. W każdym razie jeden z najlepszych sequeli, jakie powstały, a jednocześnie niezbity dowód na to, że kontynuacja nie zawsze musi oznaczać kichę i niewiele warte popłuczyny po oryginale.
4. Głębia – Mój ulubiony film ze wszystkich, jakie Cameron nakręcił (choć najbardziej niedoceniony). Sam nie wiem czemu. Toczy się (przez większość czasu) dość leniwie, nieśpiesznie, mało dynamicznie, ale jest w nim coś takiego, że po prostu nie mogę się oderwać i przez bite trzy godziny (piszę o wersji reżyserskiej, nie oglądałem standardowej) wlepiam wzrok w ekran. To chyba zasługa niepowtarzalnego klimatu tego filmu.
5. Terminator 2: Dzień sądu – kolejny z najlepszych sequeli w historii. Kiedyś uważałem nawet, że jest lepszy od jedynki, ale po namyśle uznaję, że chyba jednak nie, bo więcej tu niedorzeczności, a i ten happy end dość blado wypada przy mrocznym zakończeniu części pierwszej. Ale, tak czy inaczej, i ta część jest po prostu znakomita. Również absolutny klasyk i obiekt kultu fanów kina.
6. Titanic – następne wiekopomne, wyśmienite dzieło. Uważane wprawdzie powszechnie, moim zdaniem niesłusznie, za dość kiczowatą opowiastkę, przy której płeć piękna może sobie popłakać. Ten pogląd oczywiście bierze się z założenia, że jak film jest o uczuciach, to automatycznie jest dla niewiast, bo prawdziwi faceci wolą oglądać demolkę i pranie się po mordach. W świetle takiej teorii Titanic rzeczywiście nie może podobać się męskiej części widzów – no bo niby jest katastrofa statku, ale, zanim statek wreszcie zechce łaskawie walnąć w tę górę lodową, wcześniej przez półtorej godziny tylko ta miłość, miłość i miłość. Który wielbiciel kina “dla prawdziwych facetów” przez to przebrnie? Co ma taki chłop z oglądania Titanica oprócz samej katastrofy i, ewentualnie (przede wszystkim?), nagiej Kate Winslet?
Śpieszę z odpowiedzią – Titanica zobaczyć jak najbardziej warto, nawet będąc facetem, bowiem Titanica po prostu dobrze się ogląda. Tak, to historia przede wszystkim o miłości, ale opowiedziana ciekawie i naprawdę dobrze – daleko od harlequinowych szmir. Mimo więc wielu niepochlebnych opinii na temat tego filmu, będę go stanowczo bronił.