Oglądam filmy z synem #2

Wracam do pomysłu sprzed kilku miesięcy, ale teraz już na stałe w cyklach 2-tygodniowych. Obsuwa w regularności miała różne powody, w tym jeden, dość kluczowy, w postaci nowego potomka, którego przywitałem nie tak dawno.
A idea cyklu? TUTAJ o niej poczytacie więcej, do czego namawiam, a w skrócie: moje doświadczenia z oglądania filmów z synem, prawie 7-letnim.
W dzisiejszej odsłonie opowiem o dwóch filmach i jednym serialu. Pewnie wiele osób powie, że każda z tych pozycji z osobna robi dziury w mózgu dla kilkulatka, jednak nie takie rzeczy ojciec tego kilkulatka widział. Czy podrapane oblicze Bruce’a Lee w Wejściu smoka jest traumą? Czy szatkowanie dżungli w Predatorze odbiło się na mojej psychice? Być może, nie twierdzę, że nie, może czają się gdzieś we mnie maniakalne instynkty? Niemniej, z synem oglądam dość ostrożnie i na pewno nie pozwoliłbym na seans Muchy.
FANTASTYCZNE ZWIERZĘTA I JAK JE ZNALEŹĆ
Ze światem Harry’ego Pottera mój syn nie miał jeszcze do czynienia. Co prawda widział kątem jednego oka jedną z części, chyba ostatnią, jedynie fragment, i to ten z Voldemortem. Wydawało mi się, że jest jeszcze za młody na demoniczność tej postaci, na obcowanie ze złem w postaci diabolicznych bohaterów przypominających trochę wampiry, trochę postaci z koszmarów. Pierwsze części być może obejrzymy wkrótce, na razie zaczęliśmy czytać “Kamień Filozoficzny”. Pod wpływem Fantastycznych Zwierząt właśnie.
Nie chodzi o to, że mu się bardzo podobało, bo było po prostu ok, a zachwyt wzbudziły jedynie tytułowe bestie z Niuchaczem na czele. Natomiast niezwykłe było wiele pytań na temat tego świata, na które musiałem odpowiadać, bo dziecko chciało zwyczajnie zrozumieć, o co chodzi z tymi czarodziejami, magią, tymi złymi, tymi dobrymi. Widać wyraźnie, że film wzbudził wiele emocji, które kierują się w stronę wejścia w świat J.K. Rowling – i traktuję ten fakt wyłącznie pozytywnie. Co do samego filmu mam jedno duże zastrzeżenie. Największy ból sprawiło mi to bezosobowe zło w postaci niszczycielskiej chmury, szczególnie jej aktywność w sierocińcu – ten widok nie należał do najmilszych i skojarzenia idą raczej w stronę horrorów niż kina familijnego, w którym pojawia się ktoś zły. Tym bardziej, że to zło surrealistyczne, wynikające z opętania, nieintencjonalne. Dziecku trudno je zrozumieć, a jeszcze trudniej wytłumaczyć jego upiorną, totalnie abstrakcyjną naturę. Poza tym film ma dość posępny klimat, kilka scen podręcznikowej grozy i wiele szczegółów na drugim planie, które zwyczajnie umykają uwadze kilkulatka.
Ojcometer: 5/10
PACIFIC RIM
Teoretycznie dla nastolatków, albo dla facetów, którzy sentymentalnie łypią na tak bezproblemowe widowiska z wielkimi potworami w rolach głównych. Guillermo del Toro zrobił świetny film, w pełni świadomy swojej siły i wielu ułomności takiego a nie innego tematu. Więcej pisałem bliżej premiery tutaj i zdania nie zmieniam nawet po 5 seansach, w tym, dość eksperymentalnie, aż dwóch z moim synem.
Najpierw o obawach. Po pierwsze, potwory kaiju są przerażające: niszczą wszystko na swojej drodze, zabijają, drą ryja i do tego nie wiadomo skąd pochodzą (inny wymiar to jednak zbyt duża abstrakcja). Po drugie, tonacja filmu jest poważna, patetyczna, a motywacje bohaterów sprowadzają się do wpierniczenia kaiju i ochrony ludzkości przed kosmiczną zarazą. Po trzecie, to proste kino, chwilami prostackie i zasadzające się na efekciarstwie. Del Toro wiedział, co robi i jego intencje są bardzo czytelne… dla mnie. Czy dla 7-latka? No cóż, nie jest to seans na tyle ambitnego kina, aby dzieciak wyniósł coś wyjątkowo pozytywnego, więc oglądając Pacific Rim ojcem roku nie zostanę. Ale film przynosi frajdę, tak po prostu. To walki wielkich robotów z jeszcze większymi potworami, do diaska! Kolorowe, wybuchające, z dynamiczną muzyką, z kilkoma genialnymi scenami, które powodują uśmiech na twarzy (scena z mewami, kuleczkami w biurowcu, nie mówiąc już o wykorzystaniu okrętu w roli kija na kaiju)
Chłopcy, przynajmniej niektórzy, to uwielbiają i żadna ideologia – o ile taka jest – nie wpłynie na fakt, że to niezła zabawa. Kilka problemów może i jest, choćby padające słowo “skurwiel” i ten noworodek kaiju na pępowinie, ale… Nie są to traumatyczne doświadczenia, serio. I nie jest to niezrozumiałe zło, jak w przypadku Obskurusa w Fantastycznych Zwierzętach.
Ojcometer: 7/10
POKEMON XY
Wiecie czym się różni Blastoise od Magikarpa? Rattata od Ponyta? Hypno od Koffinga? Sudowoodo od Wobbuffeta?
No ja też nie. Nie moja bajka i nie moje doświadczenia. Ok. 2000 roku, gdy Pokemony pojawiły się w Polsce na Polsacie w postaci serialu anime, byłem już za stary i podniecałem się raczej filmami Miyazakiego, Akirą czy Ghost in the Shell. W tym roku, za sprawą Pokemon GO, wreszcie mnie dopadły, choć broniłem się zaciekle – z jednej strony uderzenie serwowane przez grę mobilną, najpopularniejszą produkcję tego roku, a z drugiej strony cios kładący na łopatki, bo na Netflixie jest kilka sezonów i filmów długometrażowych z kieszonkowymi potworkami w rolach głównych. Leżę na deskach.
Trzeba powiedzieć jasno – bajka jest nieszkodliwa i wbrew pozorom nie generuje jakiś kosztów dodatkowych. Nie odczuwam nieprzyjemności związanych z koniecznością zakupu gadżetów, nie muszę dyskutować na temat sensowności koszulki, piórnika, długopisu, popcornu, CZEGOKOLWIEK związanego z Pokemonami. Zero nacisku na poddanie się marketingowcom, co w fascynacji Pikachu i spółki zapisuję na plus. Widać, że rynek polski został w tym względzie odpuszczony. I dobrze.
Ale co z serialem i dlaczego jest nieszkodliwy? Z pewnością nie jest to żółwik Franklin albo Bob Budowniczy, którzy wszystkie kłopoty pięknie nazwą i postarają się znaleźć rozwiązanie, nauczyć dziecko odpowiedzialności i pozostawić w zadumie nad własnym dziecięcym jestestwem. To dość prosta bajka, która pokazuje przygody Asha i jego pokemonów – są efektowne walki, są przedziwne intrygi, są jeszcze dziwniejsze stwory. Wszystko skąpane w dużej dawce surrealizmu, bo postaci zachowują się irracjonalnie, a świat przedstawiony do normalnych nie należy. Emocjonalna ekspresja bohaterów to creme de la creme anime – wykrzywione twarze, wyłupiaste oczy, skoki w przestworza, dzielenie ekranu na kilka części, jakieś błyski, wiski i straszydła. Chwilami to wizualna masakra, ale to tylko chwilami, dłuższe momenty są zrobione klasycznie, a niewątpliwie pozytywnego smaku dodaje fakt, że całość zrobiona została klasyczną kreską, bez dotknięcia typowej grafiki komputerowej (typowej dla jankeskich bajek).
Ojcometer: 6/10
cdn.