MROCZNY RYCERZ
(UWAGA – tekst zdradza zakończenie filmu)
A zatem spytajmy: czy Nolanowi udała się sztuka, której przed nim dokonali tacy tytani kinematografii jak Scott, Spielberg, Cameron, Fincher, Verhoeven i McTiernan, sztuka polegająca z grubsza na wtłoczeniu totalnie zmyślonej postaci (cyborga, kosmity, ducha, wampira, dinozaura, cokolwiek) w ramy realnie istniejącego świata ludzi?
Mam nie lada dylemat z Batmanami Nolana. To, co mi się w nich najbardziej podoba, czyli stopniowe odchodzenie od niezobowiązującej komiksowości na rzecz angażującego sensorycznie i emocjonalnie realizmu, stanowi jednocześnie ich największy mankament, rzucający cień na praktycznie wszystkie aspekty przedsięwzięcia. Nie żebym tęsknił za gotyckimi fantazjami Burtona. Osobiście wolę surowy autentyzm kina sensacyjnego od baśniowo-karnawałowej groteski. Ale o ile Burton swoje rojenia wcielał w życie z żelazną konsekwencją, o tyle Nolan posługuje się na szeroką skalę techniką półśrodków, balansując tym samym na granicy bycia permanentnie wkurzającym dla takiego widza jak ja. Chcę, żeby między nami była jasność: Nolan chyba nigdy nie był dzieckiem – faceta latającego na linkach i rozbijającego się po ulicach futurystyczną bryką upozował na detektywa w masce, a komiksy opiewające jego losy przekształcił w katedrę psychologii stosowanej – i to mi się w cholerę podoba! Jako ortodoksyjny wyznawca teorii przekładalności rzeczy niepoważnych na poważne… Nawiasem, wiecie, co mówią zwolennicy tej teorii? Mówią: jeśli przekuwasz kretyński pomysł na poważną historię, to wychodzi film. Jeśli postępujesz odwrotnie, wychodzi parodia filmu. Wracając do przerwanego wątku: jako gorliwy wyznawca owej teorii doceniam reżyserskie starania mające na celu podniesienie rangi filmowej opowieści. Jednakże mój szacunek dla twórcy, choćby i połączony z biciem pokłonów, wcale nie kasuje pytania o to, czy i w jakim stopniu mu się ta misja powiodła.
A zatem spytajmy: czy Nolanowi udała się sztuka, której przed nim dokonali tacy tytani kinematografii jak Scott, Spielberg, Cameron, Fincher, Verhoeven i McTiernan, sztuka polegająca z grubsza na wtłoczeniu totalnie zmyślonej postaci (cyborga, kosmity, ducha, wampira, dinozaura, cokolwiek) w ramy realnie istniejącego świata ludzi?
Pierwszego Nolanowskiego Nietoperza z konieczności traktować muszę jak poligon doświadczalny, swoiste laboratorium form. Z tego powodu Batman Begins w najbliższym czasie raczej nie awansuje na listę moich ulubionych filmów. W przypadku mrocznorycerskiej kontynuacji nie mogło być już mowy o żadnej taryfie ulgowej tudzież bredzeniu o poligonach doświadczalnych. Albo dociskamy pedał gazu do oporu, albo… dalej kultywujemy niechlubną tradycję stosowania półśrodków. W tym miejscu powinienem o czymś wspomnieć. Dla mnie to bez znaczenia, ale jako uczciwy recenzent uważam, że lepiej będzie przyznać się do tego teraz niż później, powiedzmy, pod koniec recki, kiedy wywalę wszystkie karty na stół. Otóż nigdy nie miałem bezpośredniej styczności z komiksami o przygodach Batmana. Wiem jedynie z “drugiej ręki”, że koleś nie zabijał złoczyńców, bo taki mocno życiowy kodeks etyczny sobie ułożył (pewnie w pijackim widzie, choć i to mało prawdopodobne, albowiem Batman nie pije alkoholu), że zaciukali mu starych, że dla niepoznaki przebierał się w nietoperzowe łachy i że w przebraniu klepał złych po ryjach, a w przerwach między klepaniem chadzał na różne bankiety, bo forsy miał jak lodu. Tyle to wiem na pewno.
Tak czy siak, gołym okiem widać, iż w sprawach najwyższej wagi, tj. komiksowej mitologii, kompletny ze mnie burak – pojęcia nie mam, czemu Joker maluje pysk, czemu ma sznyty na policzkach, czemu to, czemu tamto i czemu sramto. Zawsze interesował mnie wyłącznie film w swym kształcie ostatecznym. Całą resztę zaś postrzegałem w kategoriach zbędnego balastu zamulającego fanowskie mózgi. Po tym jakże intymnym wyznaniu, dyskwalifikującym mnie jako recenzenta i kompromitującym moją osobę w oczach hardkorowych znawców, czas przejść do meritum, czyli drugiej odsłony Nolanowskiego Batmana.
Co tu wiele truć, pierwsza godzina filmu – pomimo bardzo życiowej (i realistycznej) skłonności niektórych postaci do niekrwawienia po postrzale z pistoletu automatycznego oraz po uderzeniu dynką w lustro weneckie – okazała się naprawdę niegłupim spektaklem. W zasadzie do momentu aresztowania Jokera byłem gotów przyznać, że oglądam film nietuzinkowy, zrealizowany podług autorskiej wizji równie nietuzinkowego reżysera. Gdyby jeszcze Nolan darował sobie łopatologię w stylu: “na sekundę przed skokiem gadamy o skoku” albo powstrzymał się przed serwowaniem głupot w rodzaju: “dzielny kierownik okradanego banku bierze sprawy w swoje ręce”, wówczas byłbym całkowicie wniebowzięty. Niestety, druga połówka filmu pomalutku zaczęła staczać się na samo dno, a w końcówce to już odczułem zjazd motywacyjny maksymalny: nachalna demonstracja politycznej poprawności połączona z afirmacją życia skutecznie zabiły we mnie radość oglądania. W ogóle muszę powiedzieć, że nowy Batman ma dużego pecha. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, choć filmem jest dobrym (wiadomo: na bezrybiu i rak ryba), to nakręcony został w bardzo niedobrych dla kina rozrywkowego czasach. Czasy te charakteryzują się tym, iż nagminnie wytwarzają wokół widza atmosferę “przytulnego” niebezpieczeństwa, byle tylko nie zrobić mu krzywdy, względnie nie wytrącić go z błogiego stanu sycenia się stabilnością fikcyjnego świata. Po drugie, nowego Batmana zrealizowano bez odchyleń ideologicznych (z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę opowiem). Po trzecie wreszcie, po raz n-ty zamiast wiarygodnej historii, osadzonej w twardych realiach miejskich, dostajemy w prezencie od hollywoodzkich decydentów tzw. realizm “dawkowany” (technika półśrodków się kłania), który do spółki z szeregiem arcynaiwnych postaw ludzkich daje w efekcie karykaturę samego siebie. “Mówi się trudno i kocha się dalej” – tak pewnie odpowiecie. No cóż, nie w moim świecie. Ja oczekuję od reżysera przede wszystkim konsekwencji – że pociągnie do końca to, co zaczął bez pytania się o zgodę. Tak zrobił Burton. Nolan odpadł gdzieś w połowie.
Podobne wpisy
Mając w pamięci te i inne zastrzeżenia, wypadałoby w końcu podkreślić, że jeden element mrocznorycerskiego świata nijak się nie chce dopasować do owej litanii narzekań. Tym elementem jest postać Jokera w brawurowej interpretacji Ledgera (czyta się Ledżera, żeby było do rymu). Koleś daje czadu nieziemskiego. Nawet kamera traktuje go na specjalnych prawach – praktycznie każdy kadr z jego udziałem jest szczytem kultu i na naszych oczach – jakkolwiek niefortunnie to zabrzmi w kontekście tragicznej śmierci człowieka – przechodzi do historii. Powiem więcej: wszystko, co przeczytacie poniżej, będzie albo odnosiło się bezpośrednio do tej postaci, albo rykoszetem się od niej odbije, gdyż w dalszej części recki wcale nie zamierzam się kryć z podziwem dla zdegenerowanego clowna. Tak, dobrze słyszeliście, podziwiam Jokera za odwagę przekonań. Podziwiam go za to, że jako jedyny bohater nowego Batmana ma jaja i wali prawdę między oczy bez owijania w bawełnę, podczas gdy reszta bezjajecznych idealistów na czele z chorym na gruźlicę Batmanem wygłasza takie komunały do kwadratu z atestem MPAA, że łeb pęka w szwach od wysłuchiwania tych bzdur. Ostatnie zdanie kieruję w szczególności do tych, którzy pogrążeni w poseansowym amoku recenzenckim, ciągle jeszcze ejakulując łzami rozkoszy, idą w zaparte i wmawiają zwykłym ludziom, jakoby dylematy etyczne Hamleta były dziecinadą w zestawieniu z rozterkami tandemu Gordon-Wayne.