20 najważniejszych premier filmowych 2014 roku (lista bardzo subiektywna)
5. INTERSTELLAR, czyli kosmos, tajemnica, te bajery
Jest kilka pewników dotyczących “Interstellar”. Mamy kapitalną obsadę (Matthew McConaughey, Anne Hathaway, Jessica Chastain, Casey Affleck, Michael Caine, Wes Bentley, John Lithgow, Ellen Burstyn, Topher Grace, Matt Damon) w filmie sf opartym na oryginalnym scenariuszu Christophera Nolana i jego brata, Jonathana, którzy – gdy bawili się w pisanie scenariuszy – tworzyli rzeczy bliskie wybitności. “Following”, “Memento”, “Incepcja” miały za podstawę kapitalny pomysł, do którego dorzucono wyśmienitą formę, a całość okazywała się czymś wyjątkowym w ramach swojego gatunku (albo dokładniej – gdzieś na obrzeżach znanych gatunków). Czy “Interstellar” dołączy do tego grona? Po pierwszym teaserze, który pokazuje całe nic, na pewno nie można ferować jakiegokolwiek wyroku, natomiast obietnica – podróż w kosmos, tajemnica – jest intrygująca. Z pewnością możemy spodziewać się filozofowania przy użyciu popkulturowego języka (i dużą świadomością mentalnego przygotowania współczesnego widza), co powinno zmusić do większego intelektualnego wysiłku, a to się zawsze chwali. Nosem wyczuwam największy hicior przyszłego roku.
4. WOLF OF WALL STREET, czyli kryzys na wesoło
Recenzję już na stronie mamy, więc wypada powiedzieć tylko jedno: dobrze wiedzieć, że jest na świecie taki Martin Scorsese. 50 lat robi filmy, nie zalicza absolutnie żadnych wpadek jakościowych, penetruje różne gatunki, chwyta się scenariuszy oryginalnych lub bazujących na literaturze – i zawsze wygrywa. Realizacyjne perełki. A ta lekkość opowiadania, mistrzowskie operowanie emocjami, unikanie jak ognia banałów… Ach, Scorsese, największych z wielkich. Reżyser, którego nie można nie podziwiać, tym bardziej w momencie, gdy robi rasową komedię dla dorosłych. I to z Leo diCaprio w roli głównej, moim ulubionym aktorem, powiedzmy, mainstreamowym. Hurraoptymizm nie jest przesadą.
3. NYMPHOMANIAC, czyli intelektualny wzwód
Dwie ważne kwestie związane z tym filmem, które definiują go w pełni – to dzieło Larsa von Triera i to rzecz o seksie. Ci, którzy wiedzą, kim jest LvT, co mu przy tworzeniu przyświeca, na czym się skupia, po co prowokuje – ci wszyscy wiedzą, jak będzie smakować “Nimfomanka”. Czyli – wbrew obiegowej opinii licznego grona hejterów Duńczyka – za kontrowersją czai się głębsza myśl o człowieczeństwie, całkowicie podporządkowana subiektywnej wizji von Triera. Albo ją chwytasz w mig, tak jak chwyciłeś “Przełamując fale”, “Tańcząc w ciemnościach”, “Dogville” czy “Melancholię”, albo męczysz się przeokrutnie nie rozumiejąc intencji reżysera, nie czając koncepcji i odrzucając formę i treść. Ja należę do tej pierwszej grupy, bo von Trier nigdy mnie jeszcze nie okłamał – to twórca, który w pełni panuje nad swoim tworzywem oraz nad widzami, którzy przychodzą się z dziełem zapoznać. Zero ściemy, albo inaczej: ściema w pełni świadoma, tak samo jak środkowy palec wymierzony w stronę tych, którzy nawet nie starają się rozumieć.
2. HER, czyli on, oni i jej głos
Ten film ma takie części składowe, że aż głowa boli od ekscytacji na dźwięk prostego tytułu i najzwyczajniej w świecie nie mogę tego filmu nie zaliczyć do grona moich przyszłorocznych faworytów. Pierwsza sprawa to Spike Jonze, który nie boi się nikogo ani niczego: bawi się formą tym chętniej, jeśli tylko treść zmusza do ruszenia wyobraźnią. “Być jak John Malkovich”, “Adaptacja”, “Gdzie mieszkają dzikie stwory” – 3 dotychczasowe filmy wymykają się wszelkim gatunkom, przewartościowują tradycyjne sposoby opowiadania i ilustrowania emocji, uczuć. I “Her” idzie tą drogą z pewnością, bo to w końcu opowieść o miłości. Nic to, że ubrana w sztafaż SF, ale z pewnością odpowiednio wzruszająca, bez popadania w dosłowność, a co za tym idzie – zmuszająca do wykrzesania z siebie większej niż zwykle wyobraźni. A w osiągnięciu tego stanu pomoże nie kto inny jak Joaquin Phoenix, czyli jeden z najlepszych, najsolidniejszych aktorów, który – podobnie jak Jonze – nie boi się żadnych wyzwań, a im dziwniej, tym lepiej. Kolejna sprawa to Arcade Fire, Owen Pallett i Karen O z Yeah Yeah Yeahs na soundtracku – najsmakowitsze dźwięki z samego szczytu indie hipsterstwa. Wszystkie te składniki sugerują jedno: film, który chcę zobaczyć. TERAZ. I to nie jeden raz, bo “Her” ma potencjał na zakultowienie.
1. INHERENT VICE, czyli kolejny dowód w sprawie wielkości P.T. Andersona
Nie można nie czekać na najnowszy film człowieka, który jest jednym z najrówniejszych współczesnych reżyserów i przy okazji jednym z tych, którzy nie boją się enigmatyczności, długich, milczących ujęć, igrania z psychologią i zanurzenia w tle determinującym przedziwne jednostki. “Mistrzem” sprzed dwóch lat pozamiatał – nawet ci, którzy nie zrozumieli tego trudnego filmu, nie odmawiali mu wielkości (do której trzeba jednak dojrzeć, starać się zrozumieć). Dla wielu osiągnął tym filmem poziom “Aż poleje się krew” czy “Magnolii” i takiej opinii towarzyszył już nieskrępowany niczym zachwyt twórczością P.T. Andersona, którego wynoszono na piedestał i któremu zakładano buty, w których tryumfy święcił Stanley Kubrick. Coś w tym jest i “Inherent Vice” może ten status wzmocnić – raz że mierzy się z Thomasem Pynchonem, którego powieści jeszcze na ekran nie przenoszono (trzeba mieć odwagę!), a którego status w świecie literatury jest niepodważalny, a dwa – bajeczna ekipa, którą zgromadzono na planie. Joaquin Phoenix, Benicio del Toro, Josh Brolin, Owen Wilson, Reese Witherspoon, Roger Elswitt (zdjęcia), Jonny Greenwood (muzyka). To nie będzie prosta historia detektywistyczna. Do czasu premiery zwiastuna nic nie będziemy wiedzieć, a i trailer niekoniecznie pokaże, czym będzie “Inherent Vice”.
A NA CO WY CZEKACIE NAJBARDZIEJ?