Hansel i Gretel: Łowcy czarownic
Historia kina zna co najmniej kilka przypadków reżyserów, którzy przeszli drogę od niskobudżetowego filmu grozy do wielomilionowych hollywoodzkich produkcji. Ot, choćby Peter Jackson, który – zanim zadomowił się w Sródziemiu – nakręcił w Nowej Zelandii kultową „Martwicę mózgu”, albo Sam Raimi, czyli twórca trylogii „Spider-Man” i jednocześnie reżyser słynnego „Martwego zła”. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że kariera Tommy’ego Wirkoli rozwinie się podobnie – Norweg zasłynął dzięki „Zombie SS”, połączeniu horroru i komedii, opowiadającym o nazistach-zombie, którzy polują w górach na grupę narciarzy. Pierwsza wysokobudżetowa produkcja Wirkoli, „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic”, pokazuje jednak, że pokładane w nim nadzieje były kompletnie bezpodstawne.
„Hansel i Gretel” (nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego polski dystrybutor nie przetłumaczył imion bohaterów) teoretycznie ma wszystko, czego potrzebuje porządne kino klasy B: krew, flaki, czerstwe dialogi i sporą ilość tandety. Pomysł wyjściowy też jest całkiem niezły – po rozprawieniu się ze znaną z baśni wiedźmą Jaś i Małgosia nie odnajdują drogi do chaty rodziców; trafiają natomiast na kolejne czarownice. Kiedy zaczyna się akcja filmu, oboje są już dorośli, uzbrojeni po zęby i nieustraszeni, a polowanie na leśne kreatury to źródło ich zarobku. Tego typu punkt wyjścia mógłby stać się przyczynkiem do znakomitej zabawy, gdyby za kamerą stał ktoś, kto ideę kina klasy B rozumie i potrafi na ekranie zrealizować. Wirkola popełnia niestety błąd za błędem, a napisany przez niego scenariusz wygląda tak schematycznie, jakby Norweg ślęczał nad podręcznikiem scenopisarstwa dla opornych o kilka godzin za długo.
Siłą każdego popularnego komediohorroru – nieważne, czy chodzi o „Martwicę mózgu”, „Wysyp żywych trupów” czy którąś z części „Martwego zła” – jest element zaskoczenia. Każdy z tych filmów potrafił wprawić w zdumienie nie tylko na poziomie pomysłu wyjściowego, ale także później, gdy fabuła się rozwijała. W tego typu kinie, celowo niepoważnym, nastawionym na czystą zabawę i żonglerkę gatunkowymi motywami, najważniejsze jest to, żeby widz cały czas czuł się, jakby jechał filmowym rollercoasterem. Tymczasem „Hansel i Gretel” to komedia napisana niemal od linijki, która może zaciekawić tylko podczas pierwszych piętnastu minut. Dalej jest już tak klasyczna i schematyczna, że aż nudna. Tytułowi bohaterowie chodzą po lesie w skórzanych strojach i zawadiacko zarzucają giwery na ramię, ale trudno właściwie powiedzieć, dlaczego mamy im kibicować, nie są bowiem ani interesujący, ani dobrze zagrani. O Gemmie Arterton można powiedzieć w zasadzie tylko tyle, że pojawia się na ekranie, biega i strzela z kuszy, a Jeremy Renner wygląda tak, jakby przez cały czas żałował, że po pijaku podpisał kontrakt z wytwórnią.
Na drugim planie jest jeszcze gorzej, choć to raczej wina scenariusza niż aktorów. Każda postać realizuje jakiś baśniowy model – jest zła arcywiedźma, wredny szeryf, nawrócony troll i dobra czarownica, która musi objawić swoje magiczne moce. Ról, jakie te postacie odegrają w fabule, łatwo się domyślić, a kolejne zwroty akcji – tak oczywiste, że wręcz prostackie – można przewidzieć co do minuty.
Nie to jest jednak w „Hansel i Gretel” najgorsze – Wirkola chyba czuł, że z miernym scenariuszem daleko nie zajedzie, więc starał się jego braki nadrobić w każdy możliwy sposób. Jego film za wszelką cenę chce być fajny – fajne mają być elementy steampunku, broń używana przez głównych bohaterów (tak skomplikowana i wyszukana, że aż idiotyczna), tandetnie kolorowa scenografia, wreszcie efekty 3D, polegające na tym, że widz co chwilę obrywa bełtem, kulą albo kawałkiem pociachanej czarownicy.
Wszystko to nie jest niestety ani trochę zabawne, bo wygląda jak ostatnia deska ratunku, której chwyta się pozbawiony lepszych pomysłów reżyser. „Hansela i Gretel: Łowców czarownic” ogląda się przez to z niewielkim zainteresowaniem. Czasem pojawiają się celne dowcipy albo ciekawe pomysły (można je zliczyć na palcach jednej ręki), ale nie zmienia to faktu, że film Wirkoli jest przez większość czasu po prostu nieciekawy. A w tym gatunku trudno popełnić większy błąd.