FARGO – noir w negatywie. Analiza filmu braci Coen.
15 listopada 2001 roku w Detroit Lakes, w stanie Minnesota, zostaje odkryte ciało 28-letniej Takako Konishi – turystki z Tokio. Policja w toku śledztwa ustala, że popełniła ona samobójstwo po tym, jak dowiedziała się, że informacja otwierająca film Fargo o prawdziwych wydarzeniach w nim przedstawionych jest… kłamstwem. Okazuje się, że Konishi przyleciała do Ameryki, żeby znaleźć nieistniejącą walizkę, zakopaną gdzieś na śnieżnej pustyni stanu Minnesota.
Trudno nie zauważyć, że w tej tragikomicznej, z życia wziętej historii zawiera się kwintesencja czarnego humoru i przewrotności, znaczących od zawsze twórczość braci Coen. I rzeczywiście! Bracia kpią sobie z widza, gdy na samym początku tego teatru absurdu serwują nam informację:
„Film ukazuje autentyczne wydarzenia, które miały miejsce w stanie Minnesota w 1987 r. Na prośbę ocalałych uczestników zdarzeń zmieniono imiona i nazwiska. Z szacunku dla zmarłych przedstawiono całą resztę bez zmian”.
Dlaczego Coenowie tak okrutnie sobie z nas zadrwili? Być może zrobili to dla zabawy, która skończyła się tragicznie (co jakże pasuje do ich charakteru pisma!). Może chcieli przez to powiedzieć, że to nie bracia Coen piszą tak popaprane historie, tylko samo życie. Tak czy inaczej, jeżeli widz dotrwa cierpliwie do końca napisów, zda sobie sprawę, że wyszedł na głupka, gdy przeczyta informację o tym, że postacie w filmie są fikcyjne, a ich wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób jest przypadkowe.
INTRYGA RODEM Z CZARNEGO KRYMINAŁU
Film opowiada historię Jerry’ego Lundegaarda (William H. Macy) – dealera samochodowego, który przez swoje niespełnione ambicje nieświadomie zainicjuje cykl wydarzeń, które doprowadzą do śmierci siedmiu osób.
Jerry ma pomysł na biznes. Wszystko, czego potrzebuje, to pokaźny kapitał, którego odmawia mu jego zamożny teść (uważający go za życiowego nieudacznika i marną partię dla córki). Jerry bierze swój los w swoje własne ręce i wynajmuje dwóch zbirów (Steve Buscemi, Peter Stormare), którzy dostają zadanie porwania żony Jerry’ego (Kristin Rudrud). Lundegaard ma otrzymać połowę okupu, zapłaconego przez teścia (Harve Presnell). Robota ma być czysta, bez żadnej przemocy i co za tym idzie – ofiar. Jednak cały układ zmienia się diametralnie, gdy organizator całego zajścia odbiera telefon od jednego z porywaczy: „Polała się krew, Jerry” – słyszy przez słuchawkę. Wszystko zaczyna się, gdy gangsterzy zostają zatrzymani przez policję z powodu głupstwa. Gdy funkcjonariusz odmawia przyjęcia łapówki, jeden z porywaczy – Gaear – wyciąga pistolet i strzela mu w głowę. Nie mogą ryzykować przeszukania – na tylnym siedzeniu wiozą uprowadzoną żonę Jerry’ego. W tym miejscu chyba po raz pierwszy w Fargo będziemy mogli podziwiać maestrię Coenów w posługiwaniu się ślepym przypadkiem. Oto z naprzeciwka nadjeżdża samochód z przerażonym kierowcą i młodą dziewczyną. Po krótkim pościgu niewygodni świadkowie zostają wyeliminowani. Tak oto w ciągu kilku zaledwie minut „czysta robota” zamienia się w krwawą jatkę z trzema niewinnymi ofiarami. Nad sprawą zagadkowych morderstw pracuje Marge Gunderson (Frances McDormand) – poczciwa i trochę naiwna policjantka w zaawansowanej ciąży, która do swojej pracy podchodzi z wyraźnym dystansem.
FILM BLANC
Fargo, jako dzieło zaliczane do postmodernistycznego systemu sygnifikacji, igra z konwencją gatunków kryminalnych. Świat przedstawiony – jak to u braci Coen – jest tutaj postawiony na głowie i wydaje się przeczyć wszystkim zasadom kryminalnego schematu. Po obejrzeniu Fargo zauważyłem coś, co mogło nie być świadomym zabiegiem twórców, a jeśli faktycznie nie było, to jest to rzecz tym bardziej pociągająca i godna uwagi. Myślę tu o konstrukcji świata przedstawionego, która wydaje się być kompletnym przeciwieństwem konstrukcji diegezy filmów noir. Skąd taki sąd?
W filmie czarnym świat jest spaczony, epatujący mrokiem i zarażający nim postacie go zamieszkujące. No właśnie – to świat i środowisko oddziałuje na postacie, nie odwrotnie. Pełno w filmach noir gangsterów, oprychów, prostytutek i skorumpowanych policjantów. Praktycznie nikt nie postępuje moralnie, każdy w większym lub mniejszym stopniu jest zarażony zgnilizną otoczenia. Każdy ma brudne ręce, co jest koniecznym następstwem życia w tym wybrakowanym świecie. Jednak każdy miłośnik prozy Chandlera wie, że detektyw Philip Marlowe w głębi duszy jest dobrym człowiekiem, który ze wszystkich sił broni się przed ową zgnilizną (jego orężem jest sarkazm). Miejscem akcji zawsze jest duże miasto – tonące w półcieniu i pełne podejrzanych zaułków.
U braci Coen wartości są odwrócone. To świat jest dobry i zharmonizowany, nienaruszony przez zło – w pewnym sensie „dziewiczy”.
Przyjrzyjmy się chociażby środowisku miasteczka Brainerd, w którym popełniono morderstwa. Jego mieszkańcy to poczciwi i prostolinijni ludzie, dla których zbrodnia i okrucieństwo są swoistą anomalią. Są na tyle obce, że nie potrafią nawet określić, jak wyglądają poszukiwani bandyci. Jedynym określeniem, jakie przychodzi im do głowy, jest „śmiesznie”. „Co to znaczy <śmiesznie>?” – dopytują się funkcjonariusze. „Bo ja wiem? Po prostu śmiesznie. W ogólnym znaczeniu” – twierdzi jedna z przesłuchiwanych prostytutek, a później właściciel baru. W sennym miasteczku panuje przyjazna atmosfera, każdy zna każdego i wszyscy są dla siebie do bólu uprzejmi. Swojskości dodaje klimatowi Brainerd i w ogóle całej Minnesoty specyficzny akcent, używany tylko przez postacie pozytywne (zresztą bracia są znani z przerysowywania różnych akcentów w swoich filmach). Denerwujące „yaaa?”, „oh, yaaa” prześladuje nas przez cały film i rozczula, pogłębiając naszą więź z mieszkańcami.
Wszyscy wydają się zadowoleni i szczęśliwi (wymowne są tutaj szerokie, wręcz nienaturalne uśmiechy, które przez cały film nie schodzą z twarzy poczciwców z Brainerd), żyjąc sobie spokojnie tam, gdzie diabeł mówi dobranoc i zajmując się swoimi sprawami. Interesującą postacią jest w filmie postać Marge Gundesron, w którą wcieliła się bezbłędna Frances McDormand. W środku nocy policjantka otrzymuje zawiadomienie o potrójnym morderstwie. Zwleka się z łóżka, gdy jej troskliwy mąż – wyglądający na rasowego domatora – oświadcza, że nie wypuści jej bez śniadania. Ich przytulne gniazdko emanuje ciepłem i czułością i dlatego mogłoby stanowić pewien rodzaj metonimii dla całego Brainerd i w ogóle świata wykreowanego przez braci Coen. Marge i jej partner na miejscu zbrodni właściwie sprawiają wrażenie, że nie do końca wiedzą, co robią. Jakby brutalne morderstwo było dla nich nowością. Gawędzą sobie o codziennych sprawach, tak jakby nie do końca rozumieli powagę sytuacji.