AKTORZY NA (RE)START. 10 gwiazd, które potrzebują odświeżenia wizerunku
Każdy od czasu do czasu potrzebuje nowego rozdania. No, prawie każdy, bo przecież niektórzy wolą czerpać z pracy umiarkowaną przyjemność, czekać na przelew i mieć święty spokój. Nie inaczej rzecz ma się z aktorami. Choć akurat oni angaż dostają nie tylko ze względu na umiejętności, ale przede wszystkim na poprzednie kreacje oraz stworzony na ich podstawie wizerunek. To on przyciąga do kin lub przed telewizory tłumy. Lub te tłumy zniechęca, bo aktorska reputacja to coś, co bardzo łatwo zniszczyć. Przyjrzyjmy się kilku aktorom, którzy – z różnych powodów – potrzebują małego lub większego restartu.
W tym zawodzie są aktorzy twierdzący, że odtwórca roli musi zrosnąć się z postacią. Na drugim biegunie mamy miłośników powiedzenia „aktor jest od grania, jak dupa od srania”: ma przeczytać scenariusz, przyjść na plan i zagrać – najlepiej jak potrafi – wszystko, co mu reżyser każe. Można się z tym zgadzać lub nie, ale rzemieślnicy w kinie mają się świetnie. Właśnie od jednego z nich zaczniemy to minizestawienie.
Anthony Hopkins od lat pozostaje uosobieniem rzemieślniczego podejścia do swojego zawodu. Na swoim koncie ma znakomite kreacje w Okruchach życia, Powrocie do Howard’s End i oscarowe Milczenie owiec zmarłego niedawno Jonathana Demme’a. Niestety, po tym sukcesie sir Anthony zadziwiająco łatwo dał się wtłoczyć w ramy ograniczające go od wielu lat. Nie mówię o powrotach do roli Lectera (bo to jestem w stanie zrozumieć), a bardziej o granie „w kółko tego samego”, tylko w różnych filmach. Hopkins to od lat ekranie: zmęczony życiem nestor rodu, wynalazca, geniusz, profesor, artysta, bogaty przedsiębiorca (niepotrzebne skreślić). Joe Black, Słaby punkt, Hitchcock i wreszcie Westworld. Nie przepadam za tym serialem również ze względu na Anthony’ego Hopkinsa, który wydawał się znudzony każdą sceną. Te role niczym się od siebie nie różnią. Może Hopkinsowi dobrze zrobiłby powrót do kameralnego dramatu w stylu Okruchów życia właśnie? A może coś z Szekspira. Tytus Andronikus wyszedł całkiem nieźle.
Podobne wpisy
Nicolas Cage do tego zestawienia po prostu musiał trafić. Od lat jego (chyba ostatni) wierni fani czekają na choćby niezły film z jego udziałem oraz na rolę – nawet nie wybitną – co choćby przyzwoitą. Kto miał nadzieję, że w Pakcie krwi się uda, szybko się zawiódł. Brawurowa rola w Zostawić Las Vegas udowodniła szerszej publiczności, że Cage to nie tylko bratanek słynnego stryja, ale też bardzo dobry aktor. Dla mnie Cage to przede wszystkim i podwójna rola w Adaptacji. Z kolei największą krzywdę zrobiły mu świetna Twierdza, niezłe Bez twarzy. Dlaczego? Bo potem już poszło. Rozrywkowe, kręcone seriami, lepsze lub gorsze kino akcji, przeplatane głupimi horrorami. Adaptacja to chlubny wyjątek. I tak od lat oglądamy jego (nad)ekspresję lub minę zbitego psa – często w jednym filmie. Rozumiem, ponoć ma takie długi, że musi grać. Ale Cage posiada też talent komediowy. Może więc niegłupia komedia mogłaby mu pomóc?
Tom Cruise to przykład nieco ryzykowny, bo filmy z jego udziałem od lat cieszą się powodzeniem. Publiczność go lubi, a on sam od czasu do czasu – oczywiście w ograniczonym zakresie – „robi sobie jaja” i bierze rolę totalnie odstającą od jego emploi. Chyba najlepszy przykład to Jaja w tropikach. Niestety w ostatnich latach to najczęściej kolejne wcielenia Ethana Hunta (lub innego agenta). Szkoda. W końcu również dla Cruise’a przyjdzie czas, gdy jego – skądinąd rewelacyjne – popisy kaskaderskie i sprinty godne samego Usaina Bolta staną się autoparodią. A wtedy będzie musiał znaleźć dla siebie niszę. Dobrze by było, gdyby wrócił do dramatów lub kina w stylu świetnej Firmy.