SPACEMAN. Lazarus, czyli łabędzi śpiew Sandlera w science fiction Netflixa [RECENZJA]
Spaceman portretuje wszystkie nasze związkowe strachy (i niepewności) w wyjątkowo stymulujący sposób. Jakub Procházka (Adam Sandler) we wstępie filmu Spaceman podkreśla: „Nie jestem najsamotniejszym człowiekiem na całym świecie”. Taktowne zbliżenie na jego wyraz twarzy mówi nam, że nie do końca wierzy w te słowa: w końcu na statku kosmicznym siedzi zupełnie sam. Mimo wszystko gdzieś w głębi duszy doskonale zdaje sobie sprawę, że… koniec końców ma rację.
Choć na statku jest dosłownie sam, wygląda jak przeciwieństwo samego siebie, a do tego odbywa właśnie kilkumiesięczną podróż (w jedną stronę?) w głąb tajemniczej anomalii w kosmosie, to w żadnym wypadku się nie myli. Najsamotniejszą osobą na świecie, a może nawet i całym wszechświecie, jest właśnie ciężarna Lenka (Carey Mulligan), żona Jakuba. Jak się okazuje, Procházka po raz kolejny zostawił ją samą na Ziemi i ta, pod wpływem frustracji spowodowanej ciągłym odsunięciem na drugi plan, postanawia uciec od swojego poprzedniego życia. Jakub to przede wszystkim idealista: z góry zakłada, że służba państwu już na samym starcie ma większą wagę niż cokolwiek związanego z Ziemią. A więc Lenka nie zjawia się na ich najbliższą wideorozmowę, nie odbiera telefonów i świadomie znika, tak jakby wyparowuje, staje się duchem w materialnej postaci. Czy Jakub zdąży zrozumieć swój częściowy egoizm, zanim będzie za późno dla ich relacji? A może już od dawna nie ma dla niej ratunku?
Oglądając najnowszy dramat z Adamem Sandlerem, trudno nie usłyszeć tekstu Lazarusa, pożegnalnej kompozycji Davida Bowiego. Utwór nie tylko swoją treścią koresponduje z warstwą fabularną Spacemana, ale znamienny będzie też fakt, że zarówno film, jak i teledysk piosenki zostały wyreżyserowane przez tego samego człowieka. W swoim najnowszym dramacie science fiction Johan Renck (Czarnobyl, teledyski dla Bowiego i Madonny) bierze na warsztat stan człowieka, który nie tylko wybrał się na wielce prawdopodobną śmierć w galaktycznym bezkresie, ale któremu zaczyna być już zupełnie wszystko jedno. Sandlerowski Jakub jest na skraju załamania (aktor lawiruje gdzieś między niewiarą a fizyczną niemocą) i na swój sposób to dla niego obojętne, czy ta wyprawa okaże się sukcesem, czy też jego ostatnim tańcem w kosmosie. Z dnia na dzień małe cząstki humanistycznej empatii Jakuba odrywają się od niego. Bez Lenki staje się on zupełnie innym człowiekiem. A że wszyscy składamy się z ciągłych powtórzeń, to zamiast próbować zrozumieć sytuację, w której niefortunnie się znalazł, sam sięga po te same narkotyczne emocje: złość, rozdrażnienie i wyrzut do drugiej osoby.
Look up here, I’m in heaven/I’ve got scars that can’t be seen/I’ve got drama, can’t be stolen/Everybody knows me now
Ale gdzie w tym psychologicznym równaniu miejsce na poczucie winy?
Wygląda na to, że bez Lenki nie potrafi zaangażować się w cokolwiek, nawet we własną podróż. Aż do czasu, kiedy znienacka na statku pojawia się tajemnicza, arachnopodobna istota (kojący głos Paula Dano), której Jakub nada później imię Hanus. Postać Sandlera myśli, że to wyłącznie halucynacje, ale kiedy Hanus zaczyna wyjadać mu lodówkę, to jedno staje się pewne: nieznośna lekkość rzeczywistości po raz kolejny płata mu figle. Jak się jednak okaże, Hanus także głęboko cierpi i skrywa w sobie pewną tajemnicę. I tak, całe pojawienie się Hanusa praktycznie nie zostaje wytłumaczone, zdaje się nieco losowe, ale Renck, tak jak Lynch, pragnie, abyśmy odczuwali, a nie próbowali zrozumieć. Razem, nasza dwójka zróżnicowanych bohaterów, dzięki obopólnemu kontaktowi i zaoferowanej empatii, stanie się kompanami na czas bliżej nieokreślony. Z braku laku i innych aktywności Jakub i Hanus zaczną rozmawiać, niczym przyjaciele podczas spotkania po latach. Większość filmu (pomimo swoich całkiem abstrakcyjnych, okołoscenariuszowych rozwiązań) sprowadza się właśnie do dialogu i skoków w przeszłość w postaci zniekształconych wizji. To właśnie w nich praktycznie co drugie wypowiedziane zdanie rzutuje na stany emocjonalne Lenki i Jakuba, a także pomaga nam dowiedzieć się czegoś więcej o ich relacji.
Look up here, man, I’m in danger/I’ve got nothing left to lose/I’m so high it makes my brain whirl/Dropped my cell phone down below/Ain’t that just like me?
Czeski poeta Karel Toman jeden ze swoich wierszy kończy pewnym łacińskim zdaniem, które brzmi następująco: Sine Sole Nihil Sum (pol.: „Bez słońca wszystko jest niczym”). To nie jest przypadek, że tego typu formułkę (a także pełną wersję całego utworu) możemy odnaleźć we wstępie powieści Spaceman of Bohemia Jaroslava Kalfařa, na której bazuje Netflixowy Spaceman. Co ciekawe, film w dużej mierze odchodzi od warstwy fabularnej książki, bo obdziera ją z politycznych naleciałości i skupia się stricte na warstwie duchowej, pełnej ekstatycznej uczuciowości i głęboko skrywanych pretensjach. Renck to niepoprawny romantyk, który – poprzez scenariusz – pragnie rozrysować obraz związku (jeszcze) niespisanego na straty. Reżyser czerpie ze swoich autobiograficznych historii (niespełnione miłości, popełnione błędy, przeżyte rozwody), a do tego kocha swoje postaci i doskonale wie, jak je poprowadzić, abyśmy mogli empatyzować z każdą z nich. Zależy mu na nich, a nie ma nic piękniejszego niż twórca troszczący się o swoich bohaterów.
Sandlerowski łabędzi śpiew wybrzmiewa najbardziej wtedy, kiedy na bok odstawimy audiowizualną przestrzeń, która wygląda jak żywcem wyjęta z jakiegoś kosmicznego teledysku. Nazywanie Spacemana science-fiction nie będzie nadużyciem, ale ten gatunek prędko przechodzi na drugi plan (to raczej dramat psychologiczny?), choć bez niego nie byłoby mowy o wątku wizyty tajemniczego Hanusa. A ona ma tutaj ogromne znaczenie i koresponduje ze zdaniem z Tomana. Kiedy pojawia się Hanus, razem z Jakubem spróbują przywrócić słoneczne promienie słońca, które tutaj mogą być metaforą filmowego związku. Bez Lenki Jakub jest nikim, aczkolwiek pojawia się jedno zastrzeżenie: aby ona mogła być kimś i przy nim kwitnąć, Jakub jak najszybciej będzie musiał zrozumieć swoje błędy. Spojrzenia, gesty, drobne chwile uniesień, które potrafią zmienić wszystko, czy też potrzeba wypowiedzenia niewypowiedzianego: czy Jakub będzie w stanie dostrzec to, co w gruncie rzeczy zazwyczaj zdaje się niedostrzegalne w wieloletnich relacjach?
Spaceman to dramat, który wybrzmiewa w tych krotochwilnych momentach, kiedy dwójka bohaterów, naprzeciwko własnym słabościom i wszechobecnej goryczy, po raz ostatni sięga w głąb swojego naruszonego i niestabilnego uczucia. Pomimo ogromnego dystansu i praktycznie braku jakiegokolwiek kontaktu na żywca postanawiają operować na swoich niegdyś zakochanych sercach. To niebezpieczny eksperyment, który raczej nie ma prawa się udać, ale jedno będzie przy tym pewne: jest przy nich Hanus, a co za tym idzie, to już połowa sukcesu. W końcu nie ma nic lepszego niż terapeuta dla par długodystansowych.
Ain’t that just like me?*
Tytułowy spaceman fizycznie może i znajduje się w bezkresnej otchłani kosmosu, ale myślami nieustannie bywa przy swojej Lence; tak jakby statek kosmiczny stał się dla niego czyśćcową otchłanią, z której pragnie, ale nie może uciec, póki nie naprawi własnych błędów. Dawno żaden film w tak subtelny sposób nie nakreślał związkowej niemożności. Tego, że relacja to głównie rozmowa, a nie konkurs z motywem przewodnim „kto ma większą rację”. Spaceman to głęboka wiwisekcja tego, co powinno zostać wypowiedziane; cała formalna reszta to tylko efektywny pretekst, który rządzi się swoimi prawami.
* Wspomniane wersy pochodzą z piosenki Lazarus Davida Bowiego z albumu Blackstar.