7 najbardziej NIEDOCENIONYCH filmów MCU

Uniwersum Marvela w przeciwieństwie do DC zostało zbudowane na miłości do swoich bohaterów, a nie złoczyńców. To kierunek, który Feige i spółka obrali już od pierwszych filmów, zwłaszcza Iron Mana. Produkcje MCU eksplorowały jednak wiele różnych kierunków rozwoju swoich herosów – pokazywały ich ludzkie oblicze, blaski i cienie, które jednak nie zawsze trafiały w gusta widzów. Widzowie pokazywali swoją niechęć w najbardziej oczywisty sposób – nie wyciągając dolarów z portfela. Niektóre z powszechnie niedocenianych produkcji nie trafiły też na swój moment i niesłusznie spotkały się z niechęcią fanów. Dlatego wybrałem 7 produkcji MCU, które nie osiągnęły dużego sukcesu, a w mojej opinii na to zasługiwały.
„Eternals”
Chyba największa porażka finansowa MCU, która wcale nie jest tak złą produkcją, jak to wygląda w słupkach box office’u. Film Chloé Zhao spotkał się ze sporą krytyką fanów, wielu krytyków, a także przeciwników wątków LGBTQ. Ludzie udawali się do kina na film z szyldem MCU, po to… by dostać to, co dobrze znają. Tutaj tego nie dostali – tempo jest wolniejsze, postaci nieco za dużo, a intertekstualne smaczki momentami trudne do wychwycenia. Jednak uważam, że na Eternals można się bawić naprawdę nieźle. Trzeba mieć jednak świadomość odmienności narracji i estetyki oraz wybaczyć niedoświadczonej w blockbusterowym sosie artystce kilka skuch. Świat stworzony przez Zhao jest po prostu piękny – klimat, to całe zanurzenie w mitologii przy jednoczesnej próbie jej rekreacji, to jest unikat, coś więcej niż mój ukochany Thor w każdej swojej postaci. Bawiły mnie smaczki i nawiązania do DC (to tak w ogóle można?!), i klimat, w którym pławiłem się z niekłamaną przyjemnością. To jest mikrowersum, które ma ogromny potencjał, o wiele większy niż multiwersum, które może powodować nieskończoną liczbę rozwiązań i… usprawiedliwiać każdy błąd i skuchę twórców. Widać pragnienie pokazania czegoś więcej niż marvelowska średnia, a motyw Celestian, budowy świata, Dewiantów jest pociągający i inny.
„Doktor Strange”
Na tej liście nie mogło zabraknąć doktora Stephena Strange’a, który wraz ze swoim pierwszym filmem przyniósł do uniwersum coś, czego wcześniej nie było – fantastykę i baśniowość ubraną w superbohaterski anturaż i znajome widzom schematy. O dziwo pierwszy Doktor Strange nie osiągnął dla studia satysfakcjonujących wyników finansowych. Stał się jednak szalenie istotnym elementem uniwersum. Wokół Strange’a działy się wszystkie najistotniejsze wydarzenia Infinity Sagi. Sam pierwszy film – mimo krytyki i niskich wyników w box offisie – był naprawdę dobry. Bardzo dobrze zarysował i wykreował nam głównego bohatera. Strange to taki bezczelny miks dr. House’a i Starka. Uwielbiam jego ironiczny styl bycia. Fabularnie może nie wycisnął całego potencjału z samej historii (zwłaszcza z wątków postaci Kaeciliusa i Mordo), trochę nadmiernie czerpał z rozwiązań wizualnych Incepcji Nolana, ale chociażby trening Strange’a, czy finałowa walka były wyznacznikiem kierunku i kolejnymi dowodami możliwości wykorzystania kina gatunkowego. Z pewnością niesłusznie niedoceniana produkcja.
„Iron Man 3”
Bardzo niedoceniany film Shane’a Blacka, który kilka dni temu skończył równe 10 lat, był preludium do Czasu Ultrona, a dalej Wojny bohaterów i pierwszym śladem pęknięcia w heroicznym wizerunku pewnego siebie, bezczelnego bawidamka, milionera i geniusza – Tony’ego Starka. Widzom nie do końca to podpasowało. Po wydarzeniach w Nowym Jorku Iron Man cierpi na PTSD – pokazuje swoje słabości, jego maska playboya zaczyna opadać, odsłaniając ludzkie oblicze. To produkcja, która jest traktatem o istocie bycia bohaterem. Może fani nie byli jeszcze na to gotowi i wciąż chcieli zabawy z Back in Black w tle? Muszę przyznać, że początkowo nie byłem wielkim fanem trzeciej części Iron Mana, zmieniłem swoje podejście jakiś czas temu, przypadkowo oglądając film w telewizji. W moich oczach zyskał naprawdę wiele. To produkcja, która dobrze się starzeje, czego czasem nie można powiedzieć o wielu innych, wyżej notowanych, filmach MCU. Ma w sobie głębię, odpowiednią dozę człowieczeństwa i prawdziwe emocje. No i świetny twist z Mandarynem. Jeden z moich ulubionych.
„Ant-Man”
Porównując do najnowszej Kwantomanii pierwszy Ant-Man broni się po latach naprawdę nieźle. Ma do siebie dystans, nie rozpycha się i doskonale wie, czym ma być. Ostatnia produkcja MCU jest wręcz przeciwieństwem tej postawy i stoi gdzieś w rozkroku pomiędzy głupawą komedyjką a rozbuchanym widowiskiem. Ant-Man może i nie jest historią, która jakoś szczególnie zapada w pamięci, tylko wprowadza nowego, sympatycznego bohatera do coraz to większego świata, jednak w swojej formule się naprawdę sprawdza. Działa też na nieco innych zasadach niż te, na których oparta jest obecna kondycja MCU – w bardzo lekki, niemal nieinwazyjny sposób wprowadza nowe figury i puzzle z arsenału komiksów i palety kina gatunkowego. Pierwszy solowy film o przygodach Scotta Langa, to tak naprawdę ubrany w bohaterski trykot… heist movie z potężnym zacięciem komediowym. Można usiąść do niego z popcornem, pośmiać się z nieporadności bohatera, fajnie rozpisanych relacji i monologów Luisa. Mnie to starczyło, aby bawić się naprawdę nieźle.
„Avengers: Czas Ultrona”
Druga część ma swoje problemy zwłaszcza z dobrym i konsekwentnym poprowadzeniem wszystkich rozmnożonych wątków, jednak z pewnością nie jest takim niewypałem, na jaki się ją kreuje. To momentami dobra komedia kumpelska, kiedy indziej mocny film akcji. Jest tu stawka, napięcie i nowi, ciekawi bohaterowie. Na poziomie budowania relacji między członkami Mścicieli (fatalnie to słowo brzmi w kontekście rzeczonej drużyny bohaterów, prawda?) to jest najlepsza produkcja ze wszystkich. Byłem też wielkim fanem Ultrona, dlatego zgodzę się z krytykami w jednym – film nie wykorzystał jego potencjału w pełni. Bawiłem się jednak w kinie świetnie, późniejszy drugi seans w telewizji również dostarczył sporo zwykłej, marvelowej zabawy.
„Strażnicy Galaktyki vol. 2”
Chyba jeden z najbardziej niedocenionych, oprócz Eternals, filmów MCU. Drudzy Strażnicy stali się poniekąd więźniami fenomenu pierwszej części, która była momentem przełomowym dla całego uniwersum. Kontynuacja nie miała wśród widzów takiego impaktu, zabawa powędrowała bowiem w nieco innych kierunkach, niż można się było spodziewać. Mnie to osobiście odpowiadało, ponieważ Gunn nie powielił tropów, które dały mu sukces w pierwszej części, tylko postarał się głębiej wejść w swoje postacie, rozwinąć ich emocje, motywacje. Dzięki temu dostaliśmy jedną z najlepszych rzeczy w uniwersum, czyli wątek ojcowski Yondu, bardzo ciekawie ograny motyw z Ego, pogłębienie postaci Petera i jeszcze mocniejsze zawiązanie więzi między Strażnikami. Ja to kupiłem, widzowie już trochę mniej. Szkoda.
„Wilkołak nocą”
Odcinek specjalny MCU z okazji Halloween, czyli Werewolf by Night przeszedł trochę bez echa. Szkoda, bo to powiew świeżości w uniwersum, zwłaszcza pod względem formy. Spora dawka rozrywki utrzymana była bowiem pod dosyć zgrabnie uszytym płaszczykiem ze stylizacji na kino grozy lat 30. Pomiędzy szwami może i wyłaził tu typowy Marvelek, objawiający się oklepanymi dla franczyzy mechanizmami i trikami, potencjał gatunkowy nie został do końca wykorzystany, jednak sama produkcja to rzecz naprawdę warta większego docenienia. Werewolf by Night to w perspektywie całego uniwersum produkcja nieszablonowa, ale nieumiejąca do końca zrzucić z siebie jego jarzma. Bawiłem się jednak nieźle, pomimo szczątkowej, niemal prymitywnej fabuły, bo oprócz klimatu, broni się aktorstwem i świeżością. Gael García Bernal jest rewelacyjnym Jackiem Russellem/wilkołakiem, bardzo dobrze czuje swoją postać, ma odpowiednią dozę poczciwości, ukrytej grozy i sympatyczności. Nie ma co się dziwić, bo to po prostu wybitny aktor. Świetnie w swoje role wchodzą też Harriet Sansom Harris, jako demoniczna, groteskowa macocha Verusa, kupiła mnie też (oprócz tych wszystkich zbędnych piruetów) Laura Donnelly, jako Elsa Bloodstone.