search
REKLAMA
Ranking

6½ FILMÓW, KTÓRE MOŻNA PONOWNIE NAKRĘCIĆ (ale nie trzeba)

Jacek Lubiński

8 lutego 2018

REKLAMA

Planeta małp

I jeszcze jeden klasyk science fiction. Klasyk, dodajmy, w pełni zasłużony i, co ważniejsze, będący nie tylko charakteryzatorskim popisem, lecz siłą nowatorskich idei. Filmowcy poszli tu bowiem dalej i odważyli się na więcej niż książkowy oryginał, jaki dość mocno odbiega od tego, co widzimy na ekranie. I tu jest właśnie pies pogrzebany…

Sean Penn

Oryginalny film z Hestonem – choć doczekał się kilku sequeli, jednego kiepskiego remake’u i całkiem sensownej serii prequeli/rebootów, które w zeszłym roku zamknęła ładnie Wojna o planetę małp – był taki, jaki był, ze względów budżetowych (no i, raz jeszcze, również technicznych). Dlatego właśnie cywilizacja małp przypomina straszące biedą meksykańskie wioski z westernów (podczas gdy w książce to zaawansowana technologicznie społeczność), a całość dzieje się na Ziemi, a nie na odległej planecie. Różnic jest oczywiście o wiele więcej, wliczając w to ironicznie odmienne zakończenie (jakkolwiek działające bardziej na korzyść filmu) i masę wynikających z tego detali.

Fajnie by było zatem zobaczyć bardziej wierną adaptację – czyli nie remake jako taki, choć w dzisiejszych czasach wychodzi ostatecznie na to samo, bo i tak porównuje się do siebie filmy. Odpowiednio rozbuchaną, wysokobudżetową produkcję, która nie musiałaby w ten sam sposób zaskakiwać (bo to zwyczajnie niemożliwe), aby wywołać efekt „wow!”. Ponownie jestem pewien, że z odpowiednim, niedającym sobie w kas(z)ę dmuchać nazwiskiem na stołku reżyserskim oraz charyzmatyczną gwiazdą przed kamerą (w obu przypadkach Mel Gibson, który nie jest jeszcze na to za stary?), mogłoby z tego wyjść zwyczajnie solidne, wizualnie dopieszczone widowisko fantastyczno-naukowe. Byleby tylko miało R-kę.

 

Śniadanie u Tiffany’ego

I następna historia wyciągnięta ze słowa pisanego (zresztą nie oszukujmy się, zdecydowana większość z tych filmów ma tam swoje korzenie). Tym razem jednak kontrowersyjna już w dniu premiery. Jak zapewne wiadomo, autor książki – Truman Capote – pienił się względem wyboru Audrey Hepburn do roli głównej bohaterki, a publika piekliła się o mocno stereotypowe, kreskówkowe wręcz przedstawienie Azjatów w filmie. Do tego dochodzi jeszcze wyraźne przesłodzenie tej gorzkiej w sumie opowieści o „kotce w wielkim mieście”. Pytanie tylko, czy po latach udałoby się to jakoś „naprawić”?

Droga stoi otworem, aczkolwiek byłaby to mocno wyboista przeprawa dla potencjalnych śmiałków. Nie chodzi nawet o to, że remake/ponowna adaptacja musiałaby wejść w buty – było nie było – wielbionej i kultowej produkcji z niekwestionowaną ikoną kina. Powieść Capote’a jest w końcu dzieckiem swoich czasów, któremu trudno mogło by się było odnaleźć w obecnych. Wszak moda już nie ta, trendy inne, a Tiffany jest passé. Co nie zmienia faktu, że współczesna Holly Golightly to coś, co chętnie zobaczyłbym w kinie, nawet gdyby ponownie jej wizerunek zrywać miał z tym książkowym (według Capote’a najlepszą aktorką do tej roli była Marilyn Monroe, czyli typ kobiety, którego dziś próżno szukać). Dlaczego?

Ano dlatego właśnie, że – abstrahując od uniwersalnych wartości reprezentowanych przez Śniadanie… i jego bohaterów – to troszkę taka niepoprawna marzycielka, która sprawiałaby dziś wrażenie postaci wyjętej z innej bajki, jednocześnie świadomej tego, kim jest. Meta hipsterstwo? Być może. Ale ujmujące i jakże kojące w tym zwariowanym świecie pełnym polityczno-społecznych bredni. Przydałby mu się ktoś taki, kto o poranku potrafi w równie (bez)ceremonialny sposób konsumować śniadanie na ulicy, nie będąc przy tym bezdomnym.

 

Złoty kompas

Kiedy oglądałem niedawno po raz pierwszy tę nieudaną próbę powołania do życia kolejnego uniwersum dla dzieci, doszło do mnie, że film ten skończył już przeszło dekadę. I to widać. Bardzo. Laureat Oscara za najlepsze efekty specjalne wypada dziś bardziej sztucznie pod tym względem, niż stare świąteczne reklamy Coca Coli, też pokazujące misie polarne w akcji. To jednak nie jedyny powód, dla którego warto by było zrestartować cały cykl.

Przede wszystkim „staremu” filmowi brakuje polotu. Akcja człapie bardzo powoli do przodu, choć, paradoksalnie, na ekranie sporo się dzieje. Fabuła jest mocno zagmatwana, jak na uniwersalną przypowieść dla najmłodszych, cierpi na mnogość wątków i bohaterów, którzy nie zawsze są interesujący lub pojawiają się z tak zwanej dupy. W dodatku całość, przez brak kontynuacji, stanowi niespełnioną obietnicę. No i klimat – niby „mroczny” i „poważny”, ale też strasznie sztywny, miałki, niespecjalnie podnoszący poziom adrenaliny we krwi. Nie jest to kompletnie nieudana produkcja, bo już chociażby solidna ekipa aktorska, jak to się mówi, daje radę. Nie była to również jakaś olbrzymia porażka finansowa, bo film swoje zarobił. Sequele jednak nie powstały, główna bohaterka wyrosła ponad miarę, franczyzy jak nie było, tak nie ma, a książki to podobno kopalnia – nomen-omen – złota. Czemu więc nie spróbować raz jeszcze? Oglądałbym.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA