5 świetnych, acz niesłusznie ZAPOMNIANYCH filmów Martina Scorsese
Premiera Irlandczyka, nowego filmu Martina Scorsese, to okazja do lepszego przyjrzenia się twórczości amerykańskiego reżysera. To, co przekłada się na nietuzinkowość Scorsese, wynika między innymi z tego, że twórca ten nigdy nie bał się brać na warsztat nowych tematów. Co ważne, zwykle z tych zaskakujących przygód wychodził obronną ręką. Bo kto by pomyślał, że Scorsese może przekonująco wypaść w melodramacie? Kto by pomyślał, że specjalizujący się w bezceremonialnym kinie gangsterskim twórca potrafi tworzyć niezwykle wyważone, refleksyjne kino religijne? Kto by pomyślał, że kojarzony z męskim kinem reżyser bardzo dobrze rozumie też kobiety? Oto pięć filmów Martina Scorsese, które choć popularnością nie dorównują Chłopcom z ferajny czy Wilkowi z Wall Street, tak naprawdę w niczym im nie ustępują.
Kto puka do moich drzwi
W artykule o filmografii Martina Scorsese nie ma zgody między mną a Katarzyną Kebernik w ocenie debiutu słynnego reżysera. Po latach od seansu Kto puka do moich drzwi nadal mierzi mnie ta jego surowość, nadal zwracam uwagę na dziwne decyzje montażowe, jak ta, za sprawą której wpleciono na siłę do filmu scenę erotyczną, by z łatką kina eksploatacji film mógł lepiej się sprzedać. Ale jedna jego cecha sprawia, że moja recenzencka rzetelność nie pozwala mi spuścić na ten film zasłony zapomnienia. Po raz pierwszy wyraźnie rozbrzmiewa tu głos fascynacji reżysera, który później echem wraca jeszcze w kilku jego produkcjach. Wywodzący się z katolickiej rodziny Scorsese niejednokrotnie w swej karierze podejmował tematykę religijności. W Ostatnim kuszeniu Chrystusa zreinterpretował Ewangelię. W Kundunie wystawił laurkę buddyzmowi, udowadniając, że duchowość może mieć zupełnie inny wymiar. Finałem tej podróży jest Milczenie, niejako konfrontujące oba światy. Kto puka do moich drzwi ma jednak o wiele bardziej osobisty charakter. Opowiada o niemożności pogodzenia dogmatów religijnych z żywiołowością ludzkiej natury. To historia o tym, jak wiele lęków pojawia się w umyśle mężczyzny za sprawą wieloletniej chrześcijańskiej indoktrynacji i przekonaniu, że kobieta jest mężczyzny własnością. Nawet jeśli Martin obiera przy tym niedoskonałe realizatorsko metody, Kto puka do moich drzwi warte jest uwagi za sprawą wyrazistości przekazu.
Alicja już tu nie mieszka
Wiele mówi się dziś o kobiecie w kinie. Wiele bohaterek kina akcji celowo zakłada spodnie, by udowodnić mężczyźnie swą siłę i niezależność. Ma to służyć jako powiew współczesnego kinowego feminizmu, niezbędnego do oddania sprawiedliwości społecznej. Abstrahując od słuszności tego procederu, istotne, że czuć w tym nachalność i sztuczność, co, mam wrażenie, powoli dostrzegają widzowie. Ja wolę filmy o kobietach, które zostały nakręcone po to, by opowiedzieć ciekawą, wzruszającą historię, gdzie wydźwięk feministyczny kształtuje się niejako obok samego dzieła i nie stanowi celu samego w sobie. Tak było właśnie w przypadku filmu Alicja już tu nie mieszka z 1974 roku, jedynego w karierze Scorsese tytułu z kobiecą główną bohaterką. Wykorzystując atmosferę społecznych przemian lat 70., Scorsese przyjrzał się życiu Alicji, samotnej matki, która z trudem wiąże koniec z końcem. Owszem, potrzebuje ona mężczyzny, ale bardziej zależy jej na tym, by żyć zgodnie z własnymi przekonaniami i pasjami. To film bez fabularnych radykalizmów. Za sprawą bardzo ujmującej, wyważonej gry Ellen Burstyn bez problemu zawierzamy w tkwiącą w jej bohaterce siłę. Mam wrażenie, że to trochę taka filmowa lekcja adresowana do mężczyzn niedowiarków, odgórnie i stereotypowo przyjmujących, że kobieta jest płcią słabą. Jeden rzut oka na determinację Alicji w dążeniu do celu rozwiewa te wątpliwości. Takie kino feministyczne to ja lubię.