search
REKLAMA
Zestawienie

5 rzeczy, które czynią z czwartego STRANGER THINGS dzieło wyjątkowe, i 5 rzeczy, które go POGRĄŻAJĄ

A ty co myślisz o najnowszej odsłonie popularnego serialu Netflixa?

Jakub Piwoński

6 lipca 2022

REKLAMA

Na NIE: Klisza

Wiem, że praca scenarzysty nie jest łatwa. Wiem, że niejednokrotnie musi on zastosować fabularne klisze, by mogły one stanowić łącznik z innymi, wiodącymi wątkami. Wiem też, że serial Stranger Things oparty jest na zasadach gatunku coming of age, traktującego o dorastaniu, w którym siłą rzeczy przewijają się wciąż te same tematy. Ale serio, czy w tak błyskotliwie rozpisanej produkcji, w której niejednokrotnie jesteśmy zaskakiwani takimi niuansami jak świetne dialogi czy nieoczywiste rozwiązania fabularne, musieliśmy otrzymać tak boleśnie wyświechtaną sztampę jak motyw Lucasa podlizującego się swoim nowym kumplom tylko po to, by zrozumieć, że jego starzy kumple są lepsi? Czy naprawdę musieliśmy otrzymać tak wybitnie nachalne, przerysowane sceny szkolnego dręczenia Nastki, by kolejny sztandarowy motyw kina traktującego o dorastaniu mógł zostać odhaczony? Czy naprawdę wątek romantyczny Robin i jej miłosny zawód musiał być tak ckliwy? Sprzeciwiam się tak wyraźnemu kpieniu z inteligencji widza. To są elementy, na które przeciętny widz nie zwróci uwagi, bo traktuje je jako tło głównych wydarzeń, niemniej jeśli pretenduje się do miana najlepszej produkcji Netflixa, czegoś, co ma stanowić wzór (a wydaje mi się, że twórcy mają świadomość iż właśnie tworzą historię), to nawet w tak oczywiście brzmiących detalach wolałbym otrzymać coś bardziej dopracowanego.

Na TAK: A my tu gadu-gadu

Stranger Things to rzecz jasna serial, w którym przede wszystkim dużo się dzieje. Bracia Duffer niespecjalnie stawiają na fabularny marazm, wolą od razu przechodzić do konkretów. Nigdy wcześniej jednak nie dotarło do mnie, że te momenty akcji i wartkiej przygody bardzo umiejętnie przeplatane są – albo wręcz wzmacniane – bardzo ciekawie rozpisanymi dialogami. Oglądając czwarte Stranger Things, w końcu dotarło do mnie, że to właśnie dzięki pełnokrwistym dialogom tak łatwo jesteśmy w stanie kupić fakt, że mamy do czynienia z paletą wyjątkowo interesujących postaci, pomiędzy którymi zachodzą związki niczym w sieci neuronów. Na szczególną uwagę zasługują siarczyste wymiany zdań zachodzące pomiędzy Steve’em a Dustinem (ale do tego mogliśmy się już przyzwyczaić), zabawne są też dialogi z uwzględnieniem nowej postaci – sympatycznego Argyle’a. Prawdziwą mistrzynią kwestii mówionych pozostaje jednak Maya Hawke, czyli serialowa Robin. Strzela nimi jak z karabinu maszynowego. Dużo w tych wypowiadanych przez bohaterów słów nie tylko ciętego humoru, ale także autentycznego wzruszenia. Najbardziej utknęła mi w pamięci scena, w której Eddie, bawiąc się z Dustinem, w pewnym momencie zwraca się do niego, patrząc mu głęboko w oczy – „Nigdy się nie zmieniaj”. Świetnie zostało to zagrane.

Na NIE: Kostuchy się nie boimy

Stranger Things 4 recenzja

Czwarty sezon Stranger Things znacznie mocniej niż poprzednie odsłony wszedł w stylistykę kina grozy. Wszystko za sprawą krwiożerczej, śmiertelnie niebezpiecznej postaci Vecny oraz jawnych nawiązań do takich klasyków jak Koszmar z ulicy Wiązów. Nie ma jednak horroru bez śmierci, gdyż to właśnie lęk przed nią stanowi przecież istotę strachu. Po pojawiających się w mediach zapowiedziach, że tym razem bracia Duffer zdecydują się na uśmiercenie jednej z kluczowych dla fabuły postaci, byłem ciekaw na kogo padnie. Ku memu rozczarowaniu nie wywiązali się oni z tej obietnicy, zostaliśmy więc jako widzowie poniekąd oszukani, acz główny problem tej decyzji polega na tym, że przecież stoi ona w jawnej sprzeczności z klimatem grozy, który w tej odsłonie został uskuteczniony. Nie powiecie mi przecież, że uśmiercenie postaci Eddiego, czyli postaci nowej, ewidentnie drugorzędnej, można uznać za wywiązanie się z tej obietnicy. Nie powiecie mi, że uśmiercenie tej postaci to coś, co współgra z kreśloną dramaturgią tej historii oraz niebezpieczeństwem, z jakim mierzą się bohaterowie. Według mnie bracia Duffer nie tyle nie mieli pomysłu na śmierć któregoś z czołowych bohaterów, bo jestem pewien, że takie tematy musiały się podczas tworzenia scenariusza przewijać. Oni po prostu nie mieli na to odwagi, gdyż bali się negatywnej reakcji fanów, wyjątkowo emocjonalnie związanych zarówno z produkcją, jak i z bohaterami. Jak by nie patrzeć, każdy z bohaterów jest inny, reprezentuje jakiś charakter, styl bycia, mniejszość etniczną czy nawet seksualną, więc uśmiercenie go oznaczałoby pokazanie drzwi tym fanom, którzy się z nim identyfikowali. Eddie był więc wyborem wygodnym i mało kolizyjnym. Śpiączki Max za śmierć nie uznaję, bo mimo wszystko jej funkcje życiowe zostały przywrócone, choć nie wiem po co. Innymi słowy – jeśli bawimy się w horror, jeśli chcemy być poważni i pokazać ryzyko działań bohaterów i ogrom zagrożenia, z jakim się mierzą, to powinno się zrobić coś jasno dowodzącego, że zabawa się skończyła, jesteśmy już duzi i wisi nad nami ryzyko śmierci. Stranger Things to historia o dojrzewaniu w śmiertelnie niebezpiecznych okolicznościach, ale bohaterowie tej historii wciąż kryją się pod jakimś trudnym do zdefiniowania pancerzem ochronnym, by na końcu każdego sezonu móc przytulić się znowu do siebie i się grzecznie rozejść.

Na TAK: Nowe twarze

Sporo świeżości do czwartego sezonu dodały nowe postaci. Szczerze powiedziawszy, to chyba najlepsze wykorzystanie tego popularnego sposobu wietrzenia scenariusza w całej historii tego show. Nie pamiętam, bym wcześniej tak silnie zainteresował się nowicjuszami, którzy uzupełnili swoją obecnością paletę znanej nam gromadki sympatycznych nastolatków. Moje serce skradła głównie postać Eddiego, ale bardzo dobrze bawiłem się także z Argyle’em. Odstającą od reszty obsady charyzmą popisał się z kolei Mason Dye, który wcielił się w uwielbianego przez publikę kapitana drużyny koszykarskiej, Jasona Carvera, o którego względy walczy na początku Lucas. Niekwestionowanym królem nowego drugiego planu pozostaje jednak Jamie Campbell Bower i jego interpretacja Vecny, ale jemu poświęciłem osobny akapit. Tak czy inaczej, zrobiło się tu jeszcze bardziej różnorodnie, mamy okazję poznać jeszcze więcej postaw w obliczu rosnącego w siłę zła; oglądając serial, nie da nie znaleźć w tej bardzo szerokiej obsadzie kogoś, z kim nie dałoby się sympatyzować. Dość powiedzieć, że nawet postacie dalszego planu dostały od scenarzystów na tyle wyraźne kwestie i momenty do odegrania, że stały się przez to wypukłe i nie stanowią tylko tła dla grupki głównych bohaterów.

Na NIE: Jedenastka nie trafia w dziesiątkę

Nazwijcie mnie ignorantem. Nazwijcie mnie ślepcem. Obrzucajcie mnie pomidorami za to, co powiem, ale dla mnie Millie Bobby Brown to filmowe beztalencie i jedna z najbardziej przereklamowanych aktorek współczesnego Hollywood. Kompletnie nie trafia do mnie hajp towarzyszący tej gwieździe wątpliwego blasku. Nie trafia ona do mnie swoją grą, według mnie jej aktorska metoda jest boleśnie wręcz schematyczna, sprowadza się do właściwie dwóch min, tej, w której Nastka jest spokojna i zachowuje się tak, jakby nie do końca wiedziała, co się wokół niej dzieje, i tej, w której Nastka krzyczy i używa swej mocy. Ta postać mnie nie elektryzuje, nie ma według mnie charyzmy, czasem wręcz irytuje swoją nieporadnością. Oczywiście, przyznaję, buźkę Bobby Brown ma śliczną, bardzo łatwo jest przejąć się jej losem, bo po prostu wzbudza ona z miejsca miłe uczucia swą urodą, natomiast szczerze mówiąc, mnie ani jej postać nie przekonuje, ani aktorstwo do mnie nie przemawia. Nie wiem, czy większa tu wina scenarzystów, czy też samej aktorki, która tak samo jak na ekranie irytuje mnie także poza nim, gdyż robi z siebie Bóg wie jaką gwiazdę, a ma raptem osiemnaście lat. Być może oceniam ją niesprawiedliwie, nie wiem, ile w konsekwencji wkłada wysiłku w tę postać, nie wiem, co od siebie do niej daje, natomiast efekt końcowy mnie nie przekonuje.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA