5 najlepszych ról TOMA HIDDLESTONA. Kandydat na nowego BONDA?
Loki, np. Thor: Ragnarok (2017), reż. Taika Waititi
Spoglądając na jego losy w mitologii nordyckiej, można stwierdzić, że prowadził niesamowite życie, nawet jak na bóstwo. Potrafił zmieniać się w zwierzęta, zmieniać płeć, oszukiwać i tworzyć inne istoty. Był naprawdę kreatywny. W porównaniu z mitami w filmach o Thorze niewiele z tej jego wszędobylskości się ostało, co jest w sumie zrozumiałe, gdyż to Thor był głównym bohaterem ekranowych historii. Loki nie mógł mu robić konkurencji. Z całą pewnością zasługuje na swój film z Hiddlestonem w roli głównej, idealnie pasującym do mitycznych przygód przybranego syna Odyna, zwłaszcza do zmian płci. Bez charakteryzacji Lokiego nasz solenizant nie przypomina, rzecz jasna, kobiety, ale gdy przywdzieje maskę nordyckiego Boga, z powodzeniem można go sobie wyobrazić jako istotę androgeniczną. Dla Hiddlestona byłoby to nie lada wyzwanie grać kobiecą wersję Lokiego, w której brzuchu dojrzewają najwymyślniejsze i najstraszniejsze potwory.
Freddie Page, Głębokie błękitne morze (2011), reż. Terence Davies
Pojawiał się na ekranie jak mara, fatum, zguba dla głównej bohaterki. Sprawiał, że traciła głowę, a przy tym niepostrzeżenie i życie. Hiddleston w roli Freddiego Page’a przypomina mi Freddiego Krugera z Koszmaru z ulicy Wiązów, tyle że tamten swe senne łakomstwo przekładał w o wiele bardziej krwawy sposób na cierpienie swojej ofiary. Page zaś zadawał ból subtelniej, gdyż potrafił kochać, lecz nazbyt zaborczo, zbyt egoistycznie. Hiddleston w tej roli był na początku swojej kariery, jeszcze tak bardzo angielski i niekiedy nazbyt teatralny, gdy cedził słowa o miłości, które Rachel Weisz chłonęła jak wysuszona ziemia. Aktor już wtedy jednak mógł zauroczyć widza swoim zaangażowaniem i powierzchownością nieco brzydkiego amanta. Dobrze osadził się w ślamazarnej, melodramatycznej rzeczywistości, udowadniającej bohaterom, że miłość prowadzi ich do anihilacji. Mimo trzydziestu lat umiał zagrać wampira wysysającego energię ze swojej partnerki, którą tak podobno kochał. Poza tym świetnie wygląda w garniturach, więc idealnie wpasowałby się w Bondowski klimat. Spragnionym niespiesznie rozwijającej się, wiwisekcyjnej psychologicznie fabuły gorąco polecam Głębokie błękitne morze. Da się w nim utonąć, jak niekiedy w wieloznaczności naszych emocji. Dlatego, jak to celnie stwierdza, o ile pamiętam, sąsiadka Hester Collyer, to, czy się naprawdę kochało, okazuje się po czasie, kiedy trzeba wynosić po swoim ukochanym fekalia, gdy on już kończy życie.