Klątwa w tym sensie, że Ewan McGregor przebił Aleca Guinnessa w popularności aktorów znanych z Gwiezdnych wojen i postawił komercyjną kropkę nad i w swojej karierze, podobnie zresztą jak nieżyjący już Alan Rickman rolą Severusa Snape’a. Obydwaj udowodnili, że udział w mainstreamowych produkcjach wcale nie oznacza zrobienia czegoś aktorsko gorszego, co będą potem im wytykać zawiedzeni fani. Romans z Gwiezdnymi wojnami Aleca Guinnessa trwał zbyt krótko, żeby widzowie mogli się w głębszym sensie z nim utożsamić, a przecież postać Obi Wana jest tak ważna dla całej historii i rodu Jedi. Na szczęście George Lucas, ten niepokorny fantasta, zdecydował się tchnąć w Kenobiego nowe życie i pokazać go od momentu, gdy terminował jako padawan u Qui-Gon Jinna, aż do momentu, gdy boleśnie naznaczył Anakina Skywalkera, a właściwie w pewnym sensie pomógł uczynić ze swojego obiecującego ucznia Dartha Vadera. Po pierwszej części sagi nie spodziewałem się, że Ewan McGregor tak dobrze osadzi się w stylu życia Jedi. Najpierw wydawał się taki nieopierzony, wręcz niegotowy do poważnych zadań w uniwersum GW, lecz z czasem swoją determinacją udowodnił, że mimo wieku potrafi być podobnie dostojnym i wyważonym aktorem, co Alec Guinness. Nie bał się wysiłku fizycznego ani walk mieczem świetlnym, w przeciwieństwie do Guinnessa. Posiadając charakterystyczny głos, górował artystycznie nad Haydenem Christensenem umiejętnością odgrywania trudnych, wieloznacznych emocji. Teraz, po wielu latach, gdy po 50-tce znów powrócił do roli Obi-Wana, nareszcie będzie mógł dopełnić historię mistrza Jedi i scalić się z mocą jak Guinness, z tym że grono jego wielbicieli będzie o wiele szersze, jeśli chodzi o wiek.
Ewan McGregor może być dumny, że posiada w swoim portfolio kreację Rentona. Przy czym nie zamierzam po raz kolejny rozpływać się nad kunsztem jego gry aktorskiej, a tym bardziej analizować sceny, gdy musiał wejść w ścisłą interakcję z wybrudzoną kałem muszlą klozetową. Była mocna, ohydna oraz dehumanizująca – i to powszechnie wiadomo. Gdy piszę o dumie McGregora, mam tym razem na myśli to, że ogląda się go w tym świecie narkomanów i zapomina, że to film fabularny, grany przez aktorów, którzy przecież na takim dnie nigdy nie byli, a zwłaszcza McGregor. Mogli sobie jedynie wyobrażać, jak to jest żyć w społeczności narkomanów, gdzie wyrwanie się z objęć nałogu nie oznacza jedynie walki ze sobą, z własnym uzależnieniem, tylko wejście w konflikt z całym otoczeniem, które funkcjonuje na zasadzie ciekawie wykształcającej się równowagi, mimo że każdy element systemu działa na granicy życia i śmierci. Duma McGregora z roli Rentona może mieć zatem uzasadnienie w znaczeniu Trainspotting w uświadamianiu, na czym problem narkomanii polega w sensie znacznie ogólniejszym niż dociekania natury psychologicznej, ograniczonej do osobistego problemu ćpającego. On w swoim ćpaniu nie jest sam – jest częścią siatki, rządzącej się wieloma zasadami, które trzeba wpierw złamać, nim się wyjdzie na wolność. Założę się, że wielu z nas, widząc na ulicy narkomana, omijała go z daleka, jakby bała się, że coś od nas będzie chciał albo coś nam zrobi. Reakcja całkiem zrozumiała i nie namawiam do innej. Warto jednak pomyśleć o tym, że ci ludzie funkcjonują w paradoksalnie dla nas poukładanych społecznościach, a ich walka z nałogiem często oznacza utratę domu, gdyż innego nie mają. Ludzie biedni, którzy ćpają i chcą się wyrwać z nałogu, są na zupełnie innym biegunie możliwości niż ci z wyższych klas społecznych, mimo że tych drugich nałóg często sprowadza dokładnie do tych samym narkomańskich komun co tych pierwszych. Tak więc Ewan McGregor wraz z Dannym Boyle’em stworzyli bolesny obraz niesprawiedliwego świata, w którym nikomu nie zależy, żeby narkomanów było mniej.
Niektórzy złośliwi twierdzą, że to ostatni wielki film Tima Burtona. Zapominają np. o Wielkich oczach czy Charliem i fabryce czekolady. Faktem jest jednak, że Duża ryba to jedno z większych dokonań Burtona na polu działalności filmowej. I znów tutaj pojawia się Ewan McGregor, stojący jakby nieco w cieniu sławy reżysera, niewywyższający się, a jednak współtworzący oniryczny i ciepły klimat filmu jako jego element kluczowy. Powiedzieć można nawet, że McGregor stał się w filmie kimś w postaci Waltera Mitty w autentyczniejszym wydaniu niż oryginał Normana Z. McLeoda z Dannym Kaye’em w roli głównej czy też Bill Murray jako Steve Zissou. Od tamtych postaci czuć teatralną pozą, jakimś przeformalizowanym, hiperrealistycznym humorem, który na dłuższą metę przestaje śmieszyć, tylko pozostawia w głowie niepokojące zażenowanie. Ed Bloom zaś jest bliski nam, swojski, trochę jak Danny Boon w Bazylu Jeana-Pierre’a Jeuneta. McGregor nie stosuje żadnych karkołomnych trików zawodowych. Stara się zaprezentować głównego bohatera jako postać pełną życia, czerpiącą ze świata to, co najlepsze. I chociaż w filmie doświadczymy wielu wzruszeń i może stwierdzimy, że Ed Bloom nie był dobrym ojcem, to jednak na końcu być może zrozumiemy, że przy swojej osobowości zrobił wszystko, co umiał, żeby przeżyć życie i sobie ze sobą jakoś poradzić.