5 najciekawszych filmów 2012, które nie weszły do polskich kin
Styczeń to zazwyczaj okres podsumowań tego, co w minionym roku było w kinie najlepsze i najgorsze. Większość tego typu rankingów ma jednak pewną wadę – uwzględniane są na nich jedynie te filmy, które miały oficjalną premierę w polskich kinach. Tymczasem polscy dystrybutorzy często popełniają błędy i pomijają tytuły wartościowe, ale mniej znane lub ich zdaniem zwyczajnie nierentowne.
Poniższe mini-zestawienie to (oczywiście całkowicie subiektywna) próba wskazania najciekawszych filmów, które nasi dystrybutorzy w zeszłym roku pominęli, a które obejrzeć z wielu powodów warto. Dwa z nich pojawiły się co prawda na DVD, a dwa były wyświetlane na festiwalach, żadnemu nie dano jednak szansy osiągnąć sukcesu w kinach.
Toby Jones, aktor o aparycji tak przeciętnej, że aż fascynującej, wciela się w „Berberian Sound Studio” w rolę nieśmiałego inżyniera dźwięku Gilderoya, który przybywa do włoskiego studia filmowego, by pracować nad niskobudżetowym horrorem o czarownicach (na ekranie nigdy nie widzimy ani jednej klatki tego filmu, ale z dialogów można wywnioskować, że jest to perwersyjne połączenie „Suspirii” i „Trolla 2”). Początkowo wycofany, zamknięty w sobie technik, skonfrontowany z kłótliwymi, zachowującymi się w dziwny sposób Włochami, szybko zaczyna popadać w szaleństwo i dostosowywać się do nowego środowiska.
„Berberian Sound Studio” nie jest filmem do końca przekonującym, nie jest też filmem łatwym w odbiorze – kamera nigdy nie opuszcza tytułowego studia, akcja momentami ciągnie się niemiłosiernie, a finał może budzić pewne wątpliwości, choć reżyser nakreśla w ostatnich scenach szerokie pole interpretacyjne, dzięki czemu „Berberian Sound Studio” ma szansę stać się w pewnych kręgach tytułem kultowym. Horror (a właściwie anty-horror) Petera Stricklanda posiada jednak wielką zaletę – od czasu „Wybuchu” Briana De Palmy żaden inny film tak dobitnie nie podkreślał roli, jaką w kinie odgrywa dźwięk. Dzięki temu, że Strickland nie pokazuje nam udźwiękowianego przez Gilderoya horroru, wszystkie makabryczne sceny sami musimy sobie dopowiedzieć, obserwując (i słuchając), jak główny bohater wyrywa natki rzodkiewek czy rzuca o podłogę rozgotowanym bakłażanem. W połączeniu z paranoiczną atmosferą daje to co najmniej ciekawy efekt.
Sierżant Gerry Boyle, pilnujący porządku na irlandzkiej prowincji, nie jest archetypem przykładnego policjanta: nie stroni od alkoholu i narkotyków, regularnie korzysta z usług prostytutek i nie kryje się ze swoim rasizmem. Ale kiedy na głowę zwali mu się rozpracowywana przez FBI szajka przemytników, jako jedyny będzie potrafił poradzić sobie z problemem.
„The Guard” to pełnometrażowy debiut Johna Michaela McDonagha, brata Martina McDonagha, czyli twórcy „In Bruges” i „7 psychopatów”. Już po tym jednym filmie widać, że John ma humor bardzo podobny do brata – w niemal indentyczny sposób charakteryzuje bohaterów za pomocą ciętych dialogów i podobnie miesza komedię z poważniejszą intrygą. „The Guard” to jednak przede wszystkim tour-de-force znanego z „In Bruges” Brendana Gleesona, który tytułową rolę odgrywa z taką werwą, że po prostu nie da się mu nie kibicować.
W swoim najbardziej znanym filmie – „Festen” z 1996 roku – Thomas Vinterberg opowiadał historię syna, który podczas tytułowej uczty oskarża ojca o molestowanie, burząc tym samy wizerunek idealnej rodziny. „The Hunt” jest niemal dokładnym rewersem tamtej fabuły – główny bohater, pracujący jako opiekun w przedszkolu Lucas (nagrodzony za zeszłorocznym festiwalu w Cannes Mads Mikkelsen), zostaje niesłusznie oskarżony przez pięcioletnią dziewczynkę, córkę swojego najlepszego przyjaciela, o to, że się przez nią obnażał. Pomówienie, rzucone przez nieświadome wagi swoich słów dziecko, wywołuje efekt śniegowej kuli – Lucas zostaje wyrzucony ze szkoły i skazany na społeczny ostracyzm.
„The Hunt” jest skonstruowane w ten sposób, że widz nie wątpi w niewinność głównego bohatera. Vinterbergowi chodzi tym razem o coś zgoła innego – „The Hunt” to dokładne, dopracowane w najmniejszym szczególe studium zaszczucia jednostki, opowiadające o tym, jak jedno przypadkowe zdarzenie może zniszczyć życie niewinnego człowieka. Reżyser przygląda się sytuacji w zasadzie ze wszystkich stron (Lucasa, jego przyjaciela, dziecka, które wie, że zrobiło źle, ale samo już nie wie, co się tak naprawdę stało itd.), prezentując drobiazgowy psychologiczny obraz nakreślonej na początku sytuacji. To niezwykły, trzymający za gardło film, z którego płyną niewygodne wnioski – wystarczy jeden mały zapalnik, by cywilizowani ludzie zamienili się w bestie.
Jeden z najbardziej enigmatycznych i nieprzewidywalnych filmów ostatnich lat, który zrobił zresztą małą furorę na kilku zagranicznych festiwalach. „Kill List” zaczyna się jak klasyczny dramat rodzinny – od sceny małżeńskiej kłótni. Jay i Shel to młoda para z dzieckiem, borykająca się z problemami finansowymi. Od przeciętnej rodziny odróżnia ich jednak wykonywany zawód: Jay jest byłym żołnierzem dorabiającym jako płatny zabójca, jego żona robi za swoistego „menadżera” – załatwia kolejne zlecenia i monitoruje ich przebieg. Kiedy główny bohater przyjmuje zadanie zabicia trójki podejrzanych typów (m. in. księdza pedofila i starca podejrzanego o kręcenie filmów snuff), „Kill List” robi jednak woltę o 180 stopni.
Więcej nie zdradzę, bo film Bena Wheatleya najlepiej ogląda się wtedy, kiedy wie się o nim jak najmniej. Dość powiedzieć, że to jeden z najbardziej tajemniczych i nietuzinkowych amalgamatów gatunkowych w historii brytyjskiego kina, a reżyser płynnie przechodzi od dramatu rodzinnego, przez thriller o zabójcach, do pełnokrwistego horroru. Najciekawsza jest jednak w „Kill List” technika reżyserska Bena Wheatleya, polegająca na tym, by niczego nie mówić widzowi wprost, a najistotniejsze kwestie pozostawiać w sferze niedopowiedzeń. „Kill List” jest dzięki temu wciągającą i przerażającą zagadką, która zyskuje jednak pewne (mętne, ale intrygujące) wyjaśnienie w niezwykle poprowadzonym finale.
Następny film podpisany przez Bena Wheatleya – zapowiadająca się równie ciekawie czarna komedia „Turyści” – wejdzie do polskich kin pod koniec lutego.
Jason Reitman i Diablo Cody to jeden z najciekawszych reżysersko-scenopisarskich duetów współczesnego kina. Kilka lat temu razem nakręcili „Juno” – urokliwy, choć niepozbawiony goryczy komediodramat o dorastaniu, w którym Ellen Page grała pyskatą nastolatkę w ciąży. Drugi film Reitmana i Cody, „Young Adult”, też opowiada o dojrzewaniu, ale o dojrzewaniu „wtórnym”. Główną bohaterką jest tu dobiegająca czterdziestki freelancerka Mavis Gary, która w przypływie desperacji postanawia wrócić do rodzinnej miejscowości, by odzyskać licealną miłość.
„Young Adult” – podobnie jak poprzednie filmy Reitmana – nie jest prostą komedią, w której poważne życiowe problemy dałoby się przykryć typowo hollywoodzkimi rozwiązaniami. Cody i Reitman portretują swoich bohaterów ze sporą dozą empatii, a Charlize Theron – jako sfrustrowana, wywyższająca się i wiecznie skacowana Mavis – odgrywa jedną z najciekawszych ról w karierze. To, co w „Young Adult” najlepsze, związane jest jednak z zakończeniem filmu i płynącym z niego morałem, a właściwie – z jego brakiem. Wbrew wszelkim schematom, Cody i Reitman puentują bowiem tę historię w sposób zupełnie nieoczekiwany i nietuzinkowy, dużo bardziej życiowy, niż mogłoby się wydawać. Głównie dzięki temu – ale też dzięki charakterystycznej wrażliwości autorów „Juno” – „Young Adult” jest filmem szczerym i niegłupim.