5 aspektów, w których THE MANDALORIAN góruje nad NOWĄ trylogią STAR WARS
Od premiery Przebudzenia Mocy fani Gwiezdnych wojen pozostawali mocno podzieleni oceną decyzji George’a Lucasa o sprzedaży marki Disneyowi. Część z uznaniem przyjmowała kolejne tytuły realizowane przez medialnego giganta, inni nie potrafili dostrzec w nich chociażby jednego pozytywu. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej w momencie premiery serialu The Mandalorian. Wielu widzów uznało wtedy, że Disney odkupił swoje winy, a Gwiezdne wojny znów są wielkie.
Sam stoję gdzieś po środku – The Mandalorian kupił mnie dopiero drugim sezonem, a kinowe Gwiezdne wojny rozczarowały dopiero produkcją Skywalker. Odrodzenie. Nie zmiana to faktu, że nie mam problemu ze wskazaniem aspektów, w których serial góruje nad nową trylogią Star Wars. O czym poniżej.
Plan, który jest realizowany
Niektórzy fani zarzucającą serialowi, że mocno krąży wokół tzw. misji pobocznych, jedynie nieznacznie popychając główną fabułę do przodu. Chociaż trudno mi nie odnieść podobnego wrażenia, to nie dopatruję się tutaj wady. Szczególnie, że wyraźnie czuć, że twórcy wiedzą, jaką historię chcą opowiedzieć, a w kolejnych punktach podróży tytułowego Mandoloriana i jego małego towarzysza czuć konsekwencję i większy plan. Coś, czego zdecydowanie zabrakło w tzw. trylogii sequeli. W Ostatnim Jedi porozrzucane przez J.J. Abramsa przypadkowo okruszki z Przebudzenia Mocy zostały bezceremonialnie zamiecione przez Riana Johnsona z galaktycznego parkietu, po to tylko, żeby wracający w filmie Skywalker. Odrodzenie do serii Abrams starał się zawrócić kijem rzekę pomysłów Johnsona. Wyszło to wszystko bardzo chaotycznie i niezgrabnie. Na trylogię nie było żadnego planu, a koniec końców okazała się ona pozbawiona większego celu, wyraźnej puenty.
Bohaterowie, na których nam zależy
Nie mieliście wrażenia, że wśród wszystkich bohaterów sequelowej trylogii najwięcej emocji wzbudzały te znane już poprzednich odsłon (wielka trójka – Leia, Han, Luke), a nie główni jej bohaterowie? Ja zdecydowanie. Daisy Ridley była kapitalnym strzałem obsadowym, ale twórcy zdawali się nie mieć na jej postać pomysłu (czego najwyraźniejszym przejawem jest uczynienie jej w finale wnuczką Palpatine’a). Poe (Oscar Isaac) i Finn (John Boyega) to z kolei postaci po prostu mdłe, niepotrafiące przyciągnąć uwagi widza. Najciekawszy wydawał się tutaj Ben Solo, znany też jako Kylo Ren. W Przebudzeniu Mocy i Ostatnim Jedi okazał się jedną z najciekawszych, najmniej jednoznacznych i świeżo wprowadzonych do marki postaci od lat. Niestety, również on został bardzo pokracznie poprowadzony w dziewiątej odsłonie serii. Sprawa zupełnie inaczej ma się z The Mandalorian. Mimo ograniczeń (ciągłe przebywanie w zasłaniającym twarz hełmie bohatera tytułowego i brak umiejętności mowy jego towarzysza) bohaterom serialu szybko udaje się skraść serca widzów, Din Djarin i Grogu są dziś jednymi z ulubionych postaci fanów w całej ponad czterdziestoletniej historii marki.
Sytuacja polityczna, która jest zrozumiała
Podobne wpisy
Co to jest Najwyższy Porządek? Czy to Imperium? Dlaczego nie nazywa się Imperium? Kto rządzi galaktyką po upadku Imperatora? Nowa Republika? Ale gdzie ona jest? Ruch Oporu? Ale przed czym? To Rebelia? Ale czy Rebelia ma sens, kiedy rządzi Nowa Republika? Przeciętny widz mógł doznać niemałego mętliku podczas seansu Przebudzenia Mocy, a Abrams zamiast odpowiedzieć przejrzyście na jakiekolwiek pytanie, za pomocą bazy Starkiller zniszczył całą Nową Republikę, zanim zdążyliśmy ją poznać. Dwie kolejne części trylogii wróciły do status quo znanego z oryginalnej serii: Imperium ścigającego garstkę Rebeliantów (tym razem obie strony miały tylko inne nazwy). Zamysł był jasny: widzowie mieli dość polityki w Gwiezdnych wojen po tym, jak mocno postawił na nią George Lucas w swoich prequelach, ale tutaj wahadło zdecydowanie odgięło się w drugą stronę. I nie twierdzę, że w Mandalorianie znów sytuacja polityczna wraca na pierwszy plan, ale a) w serialu nie jest ona tak istotna jak w głównej sadze, b) strzępy informacji, które dostajemy, są o wiele bardziej spójne i przejrzyste niż to, co zobaczyliśmy w kinie. Wiemy bowiem, że po śmierci Imperatora galaktyką rządzi Nowa Republika zbudowana z dawnej Rebelii, a Imperium wciąż nie daje za wygraną i stara się odzyskać władzę w Galaktyce. Po prostu.
Galaktyka, która żyje
Mocno oberwało się od części fanów George’owi Lucasowi za kierunek, w którym poszedł w prequelach także pod względem prezentowania galaktyki, która mocno zatraciła klimat oryginalnych filmów. Podróże po kolejnych, coraz bardziej wymyślnych planetach zdawały się oddalać nas od kosmosu znanego z poprzednich filmów. Sequele postanowiły być pod tym względem tak zachowawcze (może poza dość niefortunną planetą-kasynem), że aż nudne. Widz mógł mieć wrażenie, że cała galaktyka składa się z piaskowych planet. W The Mandalorian sytuacja wygląda inaczej. Galaktyka żyje i fascynuje. Pokazywane są co rusz nowe, ciekawe światy i ich zróżnicowani mieszkańcy. Ale przy tym wszystko jest w duchu oryginalnej trylogii, pozostaje z nim bardzo spójne.
Fan service, który cieszy
A na koniec tzw. fan service, czyli nawiązania, zapożyczenia, wracanie do kultowych miejsc i postaci. Bywało z tym różnie w trylogii sequeli, dużo powrotów i nawiązań sprawiło mi radość, ale sporo też ciągnęło poszczególne filmy w dół, jak niepotrzebna nikomu do szczęścia baza Starkiller jako kolejna Gwiazda Śmierci, pojawiąjący się znikąd Lando Calrissian czy powracający w zupełnie nieuzasadniony sposób Imperator Palpatine. Inaczej sprawa ma się w The Mandalorian. Tam nawiązania są subtelne, ciekawe, przemyślane. Twórcy nie wydają się zachowawczy i wykalkulowani – nie nawiązują tylko do klasycznej trylogii, ale też do prequeli i seriali animowanych. Przykładowo powrót Ahsoki (w końcu jej aktorska inkarnacja!) to rzecz pozbawiona grama fałszu, dająca fanom absolutną radość, a przy tym nienachalna, nieprzytłaczająca serialu. Brawo!