20 klasycznych komedii amerykańskich z lat 1980-1989
Naga Broń: Z akt wydziału specjalnego (The Naked Gun: From the Files of Police Squad!, 1988)
Na początku lat osiemdziesiątych trio ZAZ, świeżo po sukcesie “Airplane!”, postanowiło wziąć na warsztat dramaty policyjne. Zamierzenia te zaowocowały serialem telewizyjnym “Police Squad!”, który swoją premierę miał w 1982. Główne role zagrali w nim: Leslie Nielsen jako detektyw Frank Drebin, Alan North jako kapitan Ed Hocken oraz Peter Lupus jako oficer Nordberg. Mimo dobrego przyjęcia przez krytyków, stacja ABC zdecydowała o zawieszeniu produkcji po zaledwie sześciu odcinkach. Nie zraziło to twórców, wspieranych przez widzów pragnących poznać kolejne perypetie fajtłapowatego policjanta i po sześciu latach Drebin powrócił. Tym razem w filmie kinowym pod tytułem “The Naked Gun: From the Files of Police Squad!”.
Po powrocie z tajnej misji w Bejrucie, Frank Drebin (Leslie Nielsen) dowiaduje się, iż jego przyjaciel z wydziału, Nordberg (O.J. Simpson) został bardzo poważnie ranny próbując na gorącym uczynku przyłapać handlarzy narkotykami. Frank postanawia zasięgnąć języka i złapać winnych. Ślad prowadzi do Vincenta Ludwiga (Ricardo Montalbán), bogatego i powszechnie szanowanego biznesmena. Ludwig z kolei przyjmuje właśnie niezwykle intratne zlecenie. Nie ma ono jednak związku z obrotem walutami czy handlem na giełdzie – kontrakt dotyczy bowiem zamachu na królową Elżbietę II, która ma wkrótce odwiedzić Stany Zjednoczone. Nieświadom niebezpieczeństwa Drebin wdaje się w romans z asystentką Ludwiga – Jane Spencer (Priscilla Presley)…
Osiem lat po premierze “Airplane!” absurd ponownie zawitał na ekrany kin (choć tak naprawdę to widzowie czekali tylko cztery lata, po drodze bawiąc się na “Spokojnie, to tylko awaria” oraz “Ściśle tajnym”). Absurd w najlepszym wydaniu – gagi atakują widza z prędkością kilkunastu na minutę. W “Nagiej broni” śmieszy wszystko – bohaterowie, zdarzenia, dialogi. Warto szczególnie zwrócić uwagę na drugi plan – to, co się momentami dzieje za plecami Franka Drebina, przechodzi wprost ludzkie pojęcie. Już podczas pierwszej sceny w Bejrucie rozpoczyna się niekończący aż do ostatniego napisu z listy płac (które należy czytać uważnie, ponieważ podtrzymano tu tradycję znaną z “Airplane!”) korowód żartów. Widz nie ma ani chwili na nudę czy jakieś większe przemyślenia, ponieważ kolejny doskonały gag może “nadlecieć” z dowolnej strony. Jednak najważniejsze, iż znakomita większość elementów humorystycznych stoi na naprawdę przyzwoitym poziomie. Nie należy naturalnie oczekiwać widowiska nacechowanego liryzmem i inteligencją, co to to nie! David Zucker, Jim Abrahams i Jerry Zucker mają jednak niezwykły dar przedstawienia wszystkiego w taki sposób, iż nawet nieco grubiańskie miejscami żarty wywołują solidny masaż przepony.
Nie znajdziemy tu również typowo “rynsztokowych” sytuacji, tak charakterystycznych dla współczesnych parodii.
Co ciekawe, z oryginalnej telewizyjnej obsady powrócił tylko Leslie Nielsen. Kapitana Eda Hockena kreuje w filmie George Kennedy, a w oficera Nordberga wcielił się O.J. Simpson, były sportowiec i późniejszy “bohater” jednego z najgłośniejszych procesów kryminalnych w historii Stanów Zjednoczonych. Z pozostałej obsady należy wymienić żonę Elvisa Presleya – Priscillę, która wystąpiła w roli asystentki Ludwiga, a zarazem ukochanej Drebina. W małym epizodzie pojawił się ‘Weird Al’ Yankovic jako… ‘Weird Al’ Yankovic. Yankovic stanowi podobną figurę dla światka muzycznego, jaką stał się Nielsen dla światka filmowego – parodiuje znane przeboje. Zawsze robi to jednak z klasą.
Sukces “Naked Gun” spowodował, iż twórcy postanowili nakręcić dwie kontynuacje. Na szczęście zachowano klimat i poczucie humoru znane z oryginału (może poza troszkę słabszą, choć również udaną, trzecią częścią). Leslie Nielsen ugruntował swoją pozycją aktora komediowego, a jego Frank Drebin może z podniesionym czołem stanąć w jednym szeregu z równie znanym (i skutecznym!) inspektorem Jacquesem Clouseau z cyklu “Różowa pantera”. Jeśli jeszcze nie widziałeś drogi czytelniku opisywanej komedii, to powinieneś czym prędzej nadrobić braki. Doskonała zabawa gwarantowana.
Pogromcy duchów 2 (Ghostbusters 2, 1989)
Rzesza miłośników rewelacyjnego oryginału domagała się kolejnych przygód pogromców. Powstał więc telewizyjny serial animowany, który również trafił w gusta widzów. Ludzie z Columbia Pictures zwietrzyli szansę zarobienia wielkich pieniędzy i postanowili namówić twórców pierwszego filmu na stworzenie pełnowartościowej kontynuacji. Dan Aykroyd, Harold Ramis (autorzy scenariusza do obu części) oraz Ivan Reitman (reżyser) nie bardzo mieli ochotę na odgrzewanie tematu. Po jakimś czasie dali się jednak przekonać i rozpoczęli prace nad kolejnymi przygodami Venkmana i spółki. W efekcie w czerwcu 1989 roku na ekrany kin trafiła druga część “Ghostbusters”.
Minęło pięć lat i nowojorczycy zdążyli zapomnieć o tym, iż dr Peter Venkman (Bill Murray), dr Raymond Stantz (Dan Aykroyd), dr Egon Sprengler (Harold Ramis) oraz Winston Zeddemore (Ernie Hudson) zapobiegli powrotowi starożytnego bóstwa i apokaliptycznej katastrofie. Naukowcy wrócili więc do normalnego życia – Peter prowadzi show w telewizji, a jego związek z Daną Barrett (Sigourney Weaver) rozpadł się, Ray założył własny interes – księgarnię ze wszystkim, co ma związek z okultyzmem, Egon przeprowadza jakieś badania naukowe, Winston również przestał ganiać za zjawiskami paranormalnymi. Tymczasem na ulicach Nowego Jorku zaczął od jakiegoś czasu pojawiać się dziwny różowy szlam. Gdy tylko “kisiel” wypłynie spod ziemi, wszystko wokół wariuje, czego “ofiarą” pada Dana Barrett, a dokładnie jej mały synek – wózek dziecięcy po zetknięciu z substancją zaczyna sam jechać i tylko cudem (a przynajmniej tak sugerują scenarzyści na początku filmu) udaje się uniknąć tragedii. Przerażona matka prosi o pomoc pogromców. Badając tajemnicze zjawisko, naukowcy wpadają na trop kolejnego wielkiego zagrożenia…
Aykroyd i Ramis napisali kontynuację z wyczuciem i dokonali bardzo trudnej sztuki – przywrócili wspaniały klimat oryginału. Siłą pierwszej części, oprócz niesamowitych wtedy efektów specjalnych (stanowiących wszakże dodatek do fabuły, a nie jej najważniejszy element), były postaci i dialogi. Bohaterów nie dało się nie lubić, a ich komentarze rozbrajały humorem i ironią. Te dwie istotne rzeczy znajdziemy w drugiej części w tych samych proporcjach. Reitman zgromadził na planie właściwie całą obsadę z oryginału – oprócz tytułowych herosów i Dany Barrett powrócili również Louis Tully (Rick Moranis), sekretarka pogromców Janine Melnitz (Annie Potts) oraz burmistrz Lenny (David Margulies). Dzięki temu widz czuje się, jakby odwiedzał starych przyjaciół, do których zawsze miło wpaść i pogadać. I nawet fakt, iż możemy dopatrzyć się wielu fabularnych podobieństw w stosunku do pierwszej części, nie przeszkadza, ponieważ wszystko zostało bardzo wdzięcznie podane – reżyser potwierdził tylko swój talent do kręcenia po prostu dobrych filmów.
Na ścieżce dźwiękowej nie zabrakło przeboju Raya Parkera Jr. “Ghostbusters” (próżno szukać go jednak na krążku, choć wyraźnie pobrzmiewa podczas seansu), który stanowił element kampanii reklamowej oryginału. Na potrzeby drugiej odsłony Parker napisał wersję rap swojego hitu. Natomiast ilustracyjną muzykę skomponował Randy Edelman. Strona techniczna prezentuje się bardzo dobrze – znacznie lepsze (od tych z 1984 roku) efekty specjalne nawet dziś robią wrażenie, a poprawne zdjęcia doskonale budują klimat.
“Ghostbusters II” to jeden z tych obrazów, do których zawsze miło powrócić, nawet jeśli widziało się go już wiele razy. Dobry humor po seansie gwarantowany. Dodatkowo, produkcja ta zostawia po sobie uczucie pozytywnej nostalgii – przywołując wcześniejszą analogię wizyty przyjaciół, po zakończeniu projekcji widz czuje się, jakby właśnie wyszedł jego dobry znajomy – jest trochę smutny, ale jednocześnie ma świadomość, iż wspaniale spędził czas. A jeśli film wywołuje u mnie takie odczucia, to bez zastanowienia zaliczam go do ulubionych.
Fletch żyje (Fletch Lives, 1989)
Widzowie bardzo polubili cwanego i dowcipnego Irwina ‘Fletcha’ Fletchera. Wielki wpływ miał na to Chevy Chase, ponieważ trzeba uczciwie przyznać, iż genialnie wcielił się w powierzoną mu postać – zalicza się ją całkiem słusznie do najlepszych w dorobku komika. W obliczu sporego sukcesu oryginału zapadła decyzja o nakręceniu kontynuacji. Chase zgodził się ponownie wykreować tytułową rolę, a Michael Richtie powrócił, by znów zasiąść w reżyserskim fotelu.
Fletch dość nieoczekiwanie otrzymuje spadek po dalekim krewnym – wielką posiadłość w stylu kolonialnym w Luizjanie. Rzuca pracę w redakcji i postanawia przenieść się do nowego domu. Po przybyciu na miejsce wychodzi na jaw, iż rezydencja popadła w ruinę. W trakcie finalizowania formalności związanych z odziedziczeniem domu, Fletcher poznaje atrakcyjną prawniczkę – Amandę Ray Ross (Patricia Kalember) i wdaje się z nią w romans, szybko przerwany przez śmierć kobiety. Zgon nie nastąpił jednak z przyczyn naturalnych. A ponieważ dziennikarz ma żyłkę detektywistyczną, postanawia na własną rękę odkryć, o co w tym wszystkim chodzi.
Wielu zarzuca opisywanemu tytułowi, że stanowi blady cień oryginału. Na szczęście równie duża liczba osób ocenia sequel pozytywnie. Znajdziemy w nim bowiem wszystkie te elementy, które zadecydowały o sukcesie “Fletcha” – rewelacyjne, ironiczne monologi Fletchera, zgrabne połączenie elementów komediowych z sensacyjnymi, a nawet kilka scen mogących z powodzeniem znaleźć się w rasowym filmie akcji. Reżyser zamieścił również sekwencję wziętą żywcem z musicalu (sen Fletcha, dziennikarz śpiewa z animowanymi zwierzętami). Moment ten nawiązuje do podobnego motywu z poprzednika, gdy Irvin marzył, by zostać koszykarzem Lakersów.
Co ciekawe, mimo iż powieść, na której oparto pierwszy film, posiada kilka prequeli oraz sequeli, producenci zadecydowali o wymyśleniu oryginalnej fabuły na potrzeby kontynuacji. Trochę niezrozumiała to decyzja, ale na szczęście twórca scenariusza Leon Capetanos wyszedł z powierzonego mu zadania obronną ręką i napisał skrypt wytrzymujący, pod względem tempa i dowcipnych dialogów, porównanie z poprzednią filmową przygodą reportera, choć historia sprawia wrażenie szytej grubymi nićmi. Całość wyreżyserował Michael Ritchie, więc o sprawną reżyserską rękę widz nie musi się martwić. Zaproszono również autora muzyki do pierwszego “Fletcha” – Harolda Faltermeyera, zatem znów usłyszymy świetne, elektroniczne kawałki, z których słynie kompozytor.
Wielkie brawa należą się Chase’owi za wspaniałą grę aktorską. Doprawdy nie sposób odmówić mu talentu do rozśmieszania – jego arcy-ironiczne i absurdalne odzywki (one-linery) wypowiadane z poważną miną rozbrajają każdego. To właśnie na nich w dużej mierze opiera się komizm obrazu i dzięki nim przymyka się oko na banalną (i momentami absurdalną) fabułę. Trzeba jednakże wyraźnie zastrzec – jeśli nie lubisz czytelniku Chase’a i jego bardzo specyficznego stylu gry, omijaj ten film (właściwie to omijaj wszystkie z udziałem aktora). W innym wypadku zabawa gwarantowana. Z reszty obsady, warto zwrócić uwagę na Hala Holbrooka (“Siła magnum” czy “Mgła”), R. Lee Ermeya, pamiętnego sierżanta Hartmana z “Full Metal Jacket“ Stanleya Kubricka, Cleavona Little’a (“Płonące siodła”) oraz Randalla “Texa” Cobba – etatowego hollywoodzkiego “bydlaka” (“Akademia policyjna 4: Patrol obywatelski”, “Naga broń 33 1/3: Ostateczna zniewaga”).
Podsumowując, “Fletch lives” stanowi udaną kontynuację i zapewnia ponad półtorej godziny solidnej rozrywki. Wprawdzie nie odniósł sukcesu porównywalnego do tego, który stał się udziałem pierwowzoru, ale nie można również mówić o klęsce. Producenci planują część trzecią pod tytułem “Fletch won”. Nie wiadomo kto wcieli się w tytułową postać, niestety w produkcji nie weźmie udziału Chase. Miejmy nadzieję, iż kolejna odsłona dorówna dwóm poprzednim, a przynajmniej ich nie “zepsuje”. Na razie jednak możemy oglądać dwie przygody sprytnego dziennikarza. Do czego szczerze zachęcam.
Nic nie widziałem, nic nie słyszałem (See No Evil, Hear No Evil, 1989)
Gene Wilder i Richard Pryor nakręcili razem cztery filmy. Powstały w 1989 roku “See No Evil, Hear No Evil” to trzeci wspólny projekt komików, przez wielu fanów uważany za najśmieszniejszy (pozostałe: “Transamerican Express”, “Czyste szaleństwo”, “Sobowtór”).
Wallace ‘Wally’ Karue (Richard Pryor) jest niewidomy, a Dave Lyons (Gene Wilder) kilka lat wcześniej stracił słuch i teraz musi czytać z ruchu warg, by zrozumieć innych ludzi. Obaj starają się żyć normalnie i z godnością, choć często przychodzi im ukrywać swoje inwalidztwo. Wpadają na siebie przypadkiem i dochodzą do przekonania, iż doskonale się uzupełniają. Postanawiają więc połączyć siły i wspólnie prowadzić kiosk z gazetami. Niestety, bardzo szybko los wystawia ich na ciężką próbę – zostają bowiem wrobieni w morderstwo, którego nie popełnili. Policja zaczyna deptać Wally’emu i Dave’owi po piętach, a na domiar złego również prawdziwi zabójcy podążają ich tropem. Przyjaciele muszą rozwiązać zagadkę na własną rękę. Osobno nie osiągnęliby wiele, ale razem mają szansę dojść do prawdy i oczyścić się z podejrzeń.
Twórcy wzięli na warsztat bardzo grząski temat – łatwo mogli urazić czyjeś uczucia lub też przekroczyć granicę dobrego smaku. Na szczęście intencją autorów scenariusza (a za skryptem stoi aż pięciu ludzi) nie stało się wyśmianie osób upośledzonych. Wręcz przeciwnie – główni bohaterowie, mimo kalectwa, starają się wieść normalne i godne życie. Nie proszą o pomoc innych, a nawet momentami ją odrzucają. Więcej nawet – gdy łączą siły, udaje im się pokonać groźnych przestępców. Zatem “See No Evil, Hear No Evil” w żadnym razie nie szydzi z ludzkiego nieszczęścia – przeciwnie, film ten pokazuje, iż niepełnosprawni nie różnią się specjalnie od reszty społeczeństwa. Szczególnie ciepłe (i przy okazji bardzo dobrze zagrane) są momenty poważniejsze, gdy przyjaciele rozmawiają siedząc na ławce w parku. Nie ma tam ani krzty patosu czy prób wywołania sztucznego wzruszenia u widza. Te dwie krótkie sceny potrafią uczulić widza na krzywdę innych dzięki temu, iż zostały tak wspaniale wkomponowane w dość dynamiczny i pełen gagów obraz, a Wilder i Pryor dołożyli wszelkich starań, by wycisnąć z prostych (i wydawałoby się sztampowych) dialogów o wiele więcej, niż wynikałoby to z samych słów.
Poza komikami, warto zwrócić uwagę na kilku innych aktorów. Rolę czarnego charakteru kreuje Kevin Spacey, a sekunduje mu śliczna Joan Severance. Para ta nie wybija się jakoś specjalnie, wielokrotnie oglądaliśmy lepiej zagranych przestępców, ale też nie możemy powiedzieć, iż Spacey i Severance grają beznadziejnie. Ot, właściwie wykonana rzemieślnicza robota. Alan North świetnie wczuł się w postać nieco znerwicowanego komisarza Braddocka, który z uporem maniaka ściga Wally’ego i Dave’a. Przez cały czas trwania seansu wiemy jednak, iż show należy do Wildera i Pryora (ten pierwszy spędził jakiś czas w nowojorskiej lidze osób słabosłyszących, aby przygotować się do roli). Ich ekranowa chemia została doskonale wykorzystana przez reżysera, co tym ciekawsze, iż w jednym z późniejszych wywiadów Wilder stwierdził, że uzależnienie od kokainy czarnoskórego komika przeszkadzało w pracy na planie. Efekt końcowy nie sugeruje w żadnym momencie jakichkolwiek spięć między aktorami, a to dowodzi sprawności reżyserskiej Arthura Hillera.
Warto więc zapoznać się z “See No Evil, Hear No Evil”, ponieważ to naprawdę solidna komedia. Polecam szczególnie uważnie oglądać wspomniane przeze mnie momenty poważniejsze, gdyż stanowią one kawał doskonałej roboty. Dla polskiego widza będzie to również okazja do podziwiania specyficznego humoru Richarda Pryora (komik ten to prawdziwa legenda w USA), stosunkowo słabo kojarzonego w Polsce.
W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju (National Lampoon’s Christmas Vacation, 1989)
Po raz trzeci widz spotyka rodzinę Griswoldów. Byli już na wakacjach w USA i w Europie, a więc teraz przyszedł czas na pokazanie świąt Bożego Narodzenia w wykonaniu Clarka i jego bliskich.
Głowa rodziny (Chevy Chase) postawił sobie za cel urządzić u siebie w domu Gwiazdkę dla wszystkich krewnych. Zaprosił więc rodziców i teściów i rozpoczął przygotowania do uczczenia tych najwspanialszych dni w roku. Oczywiście dobre chęci i całkiem niezłe (w założeniu) pomysły Clarka doprowadzają do sporej liczby pokaźnych katastrof, z którymi jednak poradzą sobie zaprawieni w bojach, odporni na kaprysy i przeciwności losu Griswoldowie.
Wydawałoby się, iż wałkowanie podobnej idei po raz trzeci nie może doprowadzić do niczego dobrego. A jednak “Christmas Vacation” wielu uważa za najlepszą część serii “wakacyjnej”. Film, po brzegi wypełniony wspaniałym świątecznym klimatem, ogląda się bardzo dobrze nawet znając już całość na pamięć. Osobiście puszczam go co roku w grudniu i poddaję się nastrojowi. Naturalnie nie ma sensu serwować sobie “Christmas Vacation” w innym okresie (nie rozumieją tego niestety osoby układające program niektórych stacji, emitując komedię w porze letniej lub wiosennej), ponieważ znika wtedy cała magia i siła obrazu.
Scenariusz napisał, na podstawie własnego opowiadania “Christmas ’59”, John Hughes, człowiek, który stoi również za poprzednimi przygodami Griswoldów (autor skryptu do pierwszej części i pomysłu na historię do drugiej). Po nieco słabszych “National Lampoon’s European Vacation” możemy zaobserwować powrót zwariowanej rodzinki do “pierwszej ligi”. Świetnie poradził sobie reżyser, stosunkowo mało znany Jeremiah S. Chechik (“Diabolique”, “Rewolwer i melonik”). Do dziś “Christmas Vacation” pozostaje jego najlepszym dokonaniem. Należy wspomnieć o doskonałym, jak zwykle, Chevym Chase’ie. Aktor ten kolejny już raz udowodnił swój talent, a najdziwniejsze w tym wszystkim, iż właściwie jego gra zawsze wygląda tak samo. Mimo tego niezmiennie potrafi rozbawić widza (jeśli tylko ten przekona się do specyficznego stylu komika). W roli pani Griswold tradycyjnie obsadzono Beverly D’Angelo, natomiast w pociechy Clarka i Ellen wcielili się Juliette Lewis (Audrey) oraz Johnny Galecki (Russell ‘Rusty’). Wielkie brawa dla Randy’ego Quaida za powtórne (brak jego bohatera w drugiej odsłonie cyklu) wykreowanie kuzyna Eddiego. Quaid świetnie sprawdza się w skórze nieudacznika i ochlapusa o gołębim sercu. Do historii przeszła scena, gdy krewny Clarka wylewa szambo do kanału i na pytanie przechodnia, co robi, odpowiada (uprzednio wyjmując cygaro z ust) “Sracz był pełny!”. Warto również wspomnieć o epizodzie Briana Doyla-Murraya, pojawiającego się w wielu klasycznych komediowych obrazów z tamtego okresu i współautora scenariuszy do kilku z nich. W “Christmas Vacation” wystąpił w roli surowego szefa Clarka – Franka Shirleya.
Zachęcam do zapoznania się z kolejną już przygodą Griswoldów, koniecznie jednak w okresie świątecznym, inaczej pozbawimy się całej magii i wspaniałej atmosfery. Jeśli jednak zaserwujesz sobie “Christmas Vacation” w odpowiednich okolicznościach, to pokochasz ten film i stanie się on nieodłącznym elementem każdych świąt Bożego Narodzenia.
PS Dom, w którym mieszkają sąsiedzi Griswoldów, można ujrzeć w innej słynnej serii Warner Bros. – we wszystkich częściach “Zabójczej broni” – stanowi on własność rodziny Rogera Murtaugha (Danny Glover).
Podsumowanie
W całym zestawieniu starałem się dobrać tytuły w miarę obiektywnie, jednakże mogłem pominąć jakieś ważne produkcje. Wynika to z tej prostej przyczyny, iż ograniczyłem się do dwudziestki komedii. Nie zamieściłem na przykład żadnego filmu z Tomem Hanksem, a zagrał on w kilku znanych i lubianych (jak choćby “Plusk”, “Duży”). Długo nie mogłem się również zdecydować, którą z dwóch produkcji Mela Brooksa z tamtego okresu wybrać – “Historię świata: Część I” czy “Kosmiczne jaja”. Podobnie dylematy miałem przy okazji duetu Pryor/Wilder (“Czyste szaleństwo” czy “Nic nie widziałem, nic nie słyszałem”).
Zazwyczaj we wszelkich podobnych zestawieniach nie zamieszcza się kontynuacji. Jak można przeczytać, złamałem w kilku miejscach tę niepisaną regułę. Pozostaje mi więc uzasadnić swoją “niesubordynację”. Otóż wytłumaczenie nie należy do wysublimowanych – po prostu sequele te dorównują pierwowzorom, a czasem nawet je przebijają. Ponadto wszystkie wymienione komedie z czystym sumieniem zaliczyć można do żelaznej klasyki, a taki, między innymi, przyświecał mi cel podczas pisania – przedstawić nieco już “przykurzone”, ale wciąż dobre filmy.
Tekst z archiwum film.org.pl (2007).