16 najciekawszych premier filmowych 2015 roku (lista bardzo subiektywna)
8. CHILD 44, czyli gra ze Stalinem
Film chyba z najlepszą obsadą roku. Jason Clarke, Noomi Rapace, Charles Dance, Gary Oldman, Joel Kinnaman, Vincent Cassel, Paddy Constantine i wisienka na torcie – mój ulubiony aktor ostatnich lat, Tom Hardy w roli głównej. Temat? Zabójstwa dzieci. Tło? Związek Radziecki, czasy stalinowskie. Reżyser? Daniel Espinosa, ten od szwedzkiego „Szybkiego cashu” i mniej udanego wejścia w Hollywood („Safe House”). „Ofiara 44” (w Polsce na razie pod nietrafionym tytułem „System”) zapowiada się więc świetnie pod wieloma względami, tym bardziej, że książka Toma Roba Smitha, która posłużyła jako podstawa scenariusza, jest oceniana bardzo dobrze, jako niekonwencjonalny kawał literatury historycznej z ciekawym wątkiem kryminalnym. Jest na co czekać.
7. SELMA, czyli marsz do kin
Ten film mógłby się nie udać z wielu powodów. Oto kolejny reprezentant „czarnego” kina mierzącego się – po raz nie wiadomo już który w ostatnich latach – z problemem rasizmu, niewolnictwa, segregacji rasowej itp. Wybitna jednostka umiejscowiona w konkretnym miejscu i czasie, z wyraźny kontekstem społecznym, politycznym i obyczajowym. Niby samograj, a często nie wychodzi z powodu czy to patosu, czy nachalnego moralizatorstwa, czy wielkich słów wypowiadanych mimochodem. Ale „Selma” to podobno zupełnie inny film – żywy, uczciwy, bliski autentycznych emocji, uciekający od ogranych klisz. Bardziej jak „Krwawa niedziela” Paula Greengrassa niż tegoroczne oscarowe „12 Years a Slave”. Sugeruję się tylko ocenami na Rotten Tomatoes, a te są niesamowicie pozytywne (100% świeżości!), co samo w sobie może być wystarczającą zachętą na zapoznanie się z tym obrazem. Chyba największą szkodą będzie spoglądanie na „Selmę” w kontekście rasowym (reżyseruje czarnoskóra kobieta, dla której jakiekolwiek znaczące nagrody będą pierwszymi dla… czarnoskórej kobiety), bo tym samym umniejszone zostanie wrażenie obcowania z po prostu dobrym, świetnie zrealizowanym kinem nie-misyjnym o fragmencie burzliwej historii USA (1965 rok i marsz z Selmy do Montgomery).
6. JUPITER: INTRONIZACJA, czyli początek czegoś wielkiego?
Wielki nieobecny z zeszłego roku. Trudno powiedzieć, czy przełożenie premiery z sierpnia na luty było podyktowane zimną kalkulacją finansową (stawać w szranki ze „Strażnikami galaktyki”?) czy chęcią dopieszczenia „Jupitera” przez rodzeństwo Wachowskich. Tak czy siak na film warto czekać, bo wielkobudżetowemu i – co najważniejsze – oryginalnemu SF wypada dawać szansę. Rasowych space oper nie ma zbyt wiele na ekranach, bo ten podgatunek wymaga i klarownej konstrukcji wszechświata, i odpowiednio zaserwowanej efektowności, i niebanalnego podejścia do wymagań gatunkowych, czyli sf i fantasy. Wachowscy są w stanie zbudować od podstaw coś intrygującego pod względem fabularnym i atrakcyjnego wizualnie – ta pewność trzyma moje zainteresowanie w garści od wielu miesięcy. I dobrze.
5. EX_MACHINA, czyli eksperyment
Debiut reżyserski Alexa Garlanda, scenarzysty m.in. „Dredda”, „Sunshine” i „Never let me go”. Intrygujący projekt sf o sztucznej inteligencji, tutaj w formie robota, cyborga (?). Zwiastun sugeruje film niezwykle elegancki, pomysłowy, prowokujący, zbudowany na emocjach, w ograniczonej przestrzeni i czasie, bez wizualnych szaleństw. Trudno powiedzieć na ile zapowiedź znajdzie swoje odzwierciedlenie w finalnym produkcie (tematyka rodzi sporo niebezpieczeństw), jednak całość jest na tyle ciekawa, że na pewno dam mu szansę w marcu, gdy wejdzie do polskich kin.
4. CHAPPIE, czyli robot w slumsach
Neill Blomkamp ma duży kredyt zaufania. „Dystrykt 9” jest jednym z najlepszych filmów sf XXI wieku, a „Elizjum” jednym z najambitniejszych (dlatego dotkliwa była jego porażka). „Chappie” miał być komedią o robocie, a zwiastun sugeruje raczej powtórne zanurzenie w klimaty południowoafrykańskich slumsów. Wyraźnie naznaczone tło społeczne, konflikt, technologia, akcja – mamy tu wszystko to, co stanowiło o sile takiego D9. Jeśli tylko uniknie pretensjonalnego tonu i gatunkowych klisz, to może być wybornie. Szczególnie, że główne role przypadły Hugh Jackmanowi, który zawsze daje z siebie wszystko, Sigourney Weaver, której klasy przedstawiać nie trzeba, oraz duetowi z Die Antwoord, Yolandi i Ninja (dziwne, że „tylko” Hans Zimmer będzie w tle, nie dziwacy z Cape Town).
3. BLACKHAT, czyli cyberterrorystyczna gorączka
Michael Mann i cyberterroryzm. Biznes, globalna polityka, strzelaniny. Pierwszy od 6 lat (czyli od świetnych „Wrogów publicznych”) film tego reżysera. Trudno uwierzyć w to, że się może nie udać – Mann napisał scenariusz, akcję umieścił tu i teraz, zatrudnił bardzo solidnego Chrisa Hemswortha, a widzów będzie rzucał od Chicago do Hong Kongu, od Los Angeles do Dżakarty. Ufam Mannowi tym bardziej, że nigdy tak naprawdę nie zawiódł i nawet „Miami Vice” – w swoim czasie wyszydzane – jest stylowym kinem akcji, które bardzo mocno wybija się w tym wieku. Zwiastun, który wklejam poniżej, nie jest może jakoś szczególnie efektowny, ale może w tradycji, braku formalnych szaleństw jest metoda?
2. THE HATEFUL EIGHT, czyli dobrze to znamy
Kolejny gigant kina powraca. Tym razem Quentin Tarantino, któremu nie znudził się Dziki Zachód i w dalszym ciągu penetruje jego zakątki, w tym przypadku Wyoming tuż po Wojnie Secesyjnej. Łowcy głów chronią się w pewnej kryjówce, gdzie na jaw wychodzą zdrady, podstępy i inne niecne czyny ośmiu bohaterów. Brzmi znajomo? Gdyby był to ktoś inny niż Tarantino, to może bałbym się kopiowania klasyka jakim są „Wściekłe psy”, ale on sam dyskutujący z samym sobą? To nie może być złe. Być może typowo tarantinowskie, przewrotne, narcystyczne i postmodernistyczne, ale czyż nie o zabawę w kino tu chodzi? Tarantino od zawsze jest niewolnikiem własnego stylu, co samo w sobie oceniać można różnie, ale wysokiej jakości scenariusza, sprawnej reżyserii, kompetentnego aktorstwa, świetnej ścieżki dźwiękowej – tego nie można nie doceniać, nawet jeśli końcowy efekt jest przewidywalnie… tarantinowski. Dlatego ten facet nigdy mnie nie zawiódł i nie spodziewam się wpadki. W rolach głównych m.in.: Samuel L. Jackson, Channing Tatum, Tim Roth, Michael Madsen, Bruce Dern, Kurt Russell, Jennifer Jason Leigh.
1. MAD MAX: FURY ROAD, czyli pirotechniczne rozpasanie
Miało nie być filmowych franczyz, ale tutaj zrobię wyjątek, bo to klasycznie nowe otwarcie, które wygląda (i wybucha) tak, jak żaden film w ostatnich latach. Powrót Mad Maxa zapowiadano od chyba kilkunastu lat i wreszcie, po wielu perturbacjach, nastąpiła realizacja, która również wypełniona była wieloma problemami. Premierę przekładano wiele razy – film miał być już w 2013, potem w 2014, teraz pewna jest premiera w kwietniu 2015 roku. Czy opóźnienia były spowodowane konstatacją, że coś nie tak? Że konieczny jest jeszcze ogrom pracy nad ostatecznym efektem? Nie mam pojęcia, wiem jedynie tyle, ile mówią KAPITALNE zwiastuny. Pustynna postapokalipsa. Brud, syf, krew. I pirotechnika na najwyższym i najgłośniejszym poziomie, podrasowana świetnymi efektami specjalnymi. I Tom Hardy, największy kozak wśród aktorów, roli szalonego Maxa. Nie wiem, co zrobił George Miller; nie mam pojęcia jak zagra scenariusz i na ile charyzma Hardy’ego opanuje wizualne szaleństwo. Ale chcę ten film zobaczyć na jak największym ekranie. Teraz. Zaraz.