16 najciekawszych premier filmowych 2015 roku (lista bardzo subiektywna)
Rok 2015 od kilku lat zapowiadano jako ten naj – najwięcej oczekiwanych premier, potencjalnie najbardziej kasowych i naj naj w ogóle i w szczególe. Tak naprawdę te oczekiwania ma pchać pięć wielkich lokomotyw, które mają za sobą uznane franczyzy – druga część “The Avengers”, która, jak wszystkie Marvele, jest komercyjnym pewniakiem osadzonym w świecie dobrze znanym od lat; “Spectre”, czyli najnowszy Bond od tej samej ekipy co “Skyfall”; „Jurassic World” wracający w dobrze znane krajobrazy, tym razem jednak bez Spielberga, „Terminator: Genisys”, co do którego mam największe wątpliwości, oraz “Gwiezdne Wojny: Epizod 7”, który zawojuje kina za rok (i nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości).
Na mojej liście tych tytułów nie znajdziecie; nie dlatego, że na nie nie czekam – wprost przeciwnie, z wielką chęcią wybiorę się do kina. Ale to są pewniaki, których zapowiedzi mnie nie grzeją w żaden sposób. Ich jakość jest oczywista (będą dopieszczone pod wieloma względami, no może za wyjątkiem niepotrzebnego nikomu „Terminatora”), a ich marketingowe znaczenie również jest dość przewidywalne. A lubię być zaskakiwany, trzymamy w niepewności w oczekiwaniu na nowe, nawet jeśli za film odpowiada twórca uznany, o rozpoznawalnym nazwisku i stylu, co do którego jakości nie mam wątpliwości. Uznane filmowe marki zostawiam wiec na boku i przyglądam się temu, co intryguje mnie najbardziej.
Czy tego typu prognoza ma sens? Przyglądając się swoim oczekiwaniom na 2014 rok nie mogę niestety niczego być pewien. Sporo pozytywnych zaskoczeń, ale również kilka wtop na czele z „Labor Day”, „Transcendence” i najbardziej bolesną porażką, czyli „Wish I Was Here”. A i tak najlepszymi filmami według mnie zostały te, o których istnieniu teoretycznie wiedziałem, lecz trudno było spodziewać się po nich aż tak wiele, ile dostałem. I tak zapewne będzie za rok, przy okazji podsumowań 2015 roku.
W poniższej liście pomijam dwa wybitne filmy, które zobaczymy w styczniu: „Whiplash” i „Birdman”, które już widziałem, a które z pewnością znajdą swoje miejsce w subiektywnych podsumowaniach za rok. To tak dobre, wyjątkowe, zapadające w pamięć produkcje, że zapomnieć o nich nie sposób, a gdy tylko zobaczycie je na afiszach waszych kin – bilety kupujcie w ciemno, bo filmy takie, że palce lizać.
16. INHERENT VICE, czyli wiem więcej niż przed rokiem
Przekornie zacznę od tytułu, który zajął czołowe miejsce na zeszłorocznej liście, a który będziemy mieli okazję zobaczyć dopiero pod koniec kwietnia… Jego obecność na początku (czyli na końcu zestawienia) nie znaczy, że moje oczekiwania są mniejsze, tyle tylko, że są bardzo konkretne, bo podbudowane recenzjami, które już się pojawiły i które musiałem pochłonąć. Był to projekt zbyt enigmatyczny, aby zignorować pojawiające się opinie. I wyszło na to, że P.T. Anderson zrobił najtrudniejszy film w swojej karierze – krytycy, widzowie mają nie lada orzech do zgryzienia, bo „Wada ukryta” jest diabelnie pynchonowska i zatopiona po uszy w delirycznym stanie. Narracja, fabuła, muzyka, zdjęcia – wszystko podobno jest podporządkowane Pynchonowi i narkotykom. To nie jest „Magnolia”, „Aż poleje się krew” czy „Mistrz”. Nie jest to „Punch drunk love” ani „Boogie Nights”. To osobny byt, niewątpliwie intrygujący, zaskakujący i budzący z jednej strony zachwyt, a z drugiej totalną negację. I tego dysonansu bardzo chcę doświadczyć.
15. 50 TWARZY GREYA, czyli erotyk dla mas
Trochę prowokacyjnie na początek. Film, co do którego poziomu nie mam wątpliwości, bo jednak niesamowicie trudno zrobić coś dobrego z czegoś tak tandetnego (o czym słusznie pisał Kuba Koisz w felietonie). Celujący w romantyczne randki walentynkowe, więc niemożliwa jest obyczajowa odwaga, która ma szokować. Nie ten czas, nie ta publiczność. To nie „Nimfomanka”, a klasyczny blockbuster, który zarobi setki milionów zielonych – wiedzą o tym producenci, wiedzą czytelnicy z kilkudziesięciu krajów przebierający nogami w zniecierpliwieniu na pierwszy seans. Dlaczego go umieszczam na liście? Bo naprawdę chciałbym zobaczyć to, w jaki sposób robi się BDSM dla ludu. Chciałbym również wierzyć, że dzięki sukcesowi „Greya” kino erotyczne wróci do łask – oczywiście sukces tego filmu znajdzie wielu naśladowców (czyli tak jak w przypadku powieści E.L.James), najczęściej powodujących zgrzyt zębów, niemniej mam nadzieję, że kino mainstreamowe będzie odważniejsze, a thrillery w rodzaju „Nagiego instynktu” wrócą na ekrany kin.
14. QUEEN OF THE DESERT, czyli co powie Herzog
Nowy film fabularny Wernera Herzoga – już sam fakt jest wystarczającą rekomendacją. Będzie to biograficzna historia Gertrude Bell – podróżniczki, archeologa, pisarki i działaczki politycznej, która odkrywała dla świata bogactwa Bliskiego Wschodu oraz była ważną postacią w tworzeniu Iraku. Na pewno uwadze Herzoga nie umknie kontekst kolonizacyjny, na pewno ruch wyzwolenia kobiet go zainteresuje. W czym tkwi dramat, gdzie miejsce na opowieść o naturze człowieka, którędy wiedzie droga do „jądra ciemności” tak chętnie odwiedzanego przez Herzoga (i Kinskiego oczywiście)? I czy w ogóle będzie to powrót do Herzoga do rejonów znanych z „Aguirre”, „Fitzcarraldo”, „Szklanego serca”? Bardzo bym sobie tego życzył, ale niestety czuję nosem ugrzecznione kino biograficzne – prawdopodobnie sprawnie opowiedziane, dobrze zagrane przez Nicole Kidman, Jamesa Franco, Roberta Pattisona, ale czy to godny temat Mistrza Herzoga? Szczególnie niebezpieczne jest przywoływanie „Lawrence’a z Arabii”, który opowiada w końcu o podobnej postaci, czyli T.E. Lawrence, który żył i pracował m.in. z Gertrude Bell. Trudny temat.
13. ST JAMES PLACE, czyli szpiedzy są wśród nas
Zimnowojenny thriller szpiegowski oparty na faktach, wyreżyserowany przez Stevena Spielberga, ze scenariuszem braci Coen, z Tomem Hanksem w roli głównej. Nie wiem jak to może nie brzmieć zachęcająco? Świetne składowe oczywiście nie musza gwarantować z miejsca wybitności, ale z pewnością zaangażowane nazwiska (plus Janusz Kamiński i John Williams) mają patent na wysokiej jakości kino. Całe szczęście – w porównaniu do nieznośnie patetycznego „Lincolna” – tym razem w centrum będzie trzymająca w napięciu historia zestrzelenia nad terytorium ZSRR samolotu U2 i kłopoty z tego wynikające (o zasięgu międzynarodowym), co zwiastuje solidny i trzymający w napięciu kawał kina, przywołujący na myśl „Igłę”, „Topaz” Hitchcocka, czy „Monachium”.
12. ABSOLUTELY ANYTHING, czyli ile absurdu zniesiemy?
Terry Jones. Monty Python. Czujecie? On reżyseruje, oni grają kosmitów. Czy będzie odpowiednio absurdalnie? To pewne. Czy pythonowy absurd sprzeda się w XXI wieku? Tego dziadkowie w okolicach 70. za sterami nie gwarantują. Ten film to projekt, który w szufladzie przeleżał kilkadziesiąt lat – komedia (oczywiste!) o gościu, który cokolwiek powie, to się spełnia (a jest to żartem kosmitów w osobach znanej angielskiej trupy). W roli głównej Simon Pegg, który jak nikt inny nadaje się do tego typu ról, a obok niego Kate Beckinsale i Robin Williams podkładający głos… psu. Może się udać bardzo (brakuje w kinie rasowego absurdu), ale może równie dobrze nic nie wyjść.
11. MIDNIGHT SPECIAL, czyli ojciec i syn w przyszłości
Był to jeden z moich pewniaków na 2014, ale – jak się obawiałem rok temu – premierę przesunięto na koniec listopada tego roku. Jest na co czekać? Na pewno. Jak wcześniej pisałem, po tak znakomitych dokonaniach Nicholsa – „Shotgun Stories”, „Take Shelter”, „Mud” – nie jest mi trudno zaufać w pełni temu reżyserowi. Widać wyraźnie, że interesują go przede wszystkim relacje międzyludzkie, szczególnie na linii ojciec-syn, i jak sam mówi, to one będą podstawą „Midnight special”. To jednocześnie pierwszy film Nicholsa dla wielkiego studia, czyli Warner Bros, ale jest to ten przypadek, że to raczej producent zyska bardzo dobry film niż Nichols straci jakiegoś typu niezależność – to doświadczony twórca, bardzo świadomy kroków, które robi na swojej artystycznej drodze. Tym bardziej nie powinniśmy się, jako widzowie, bać kolaboracji z Warnerem, bo Nichols otoczył się ciekawymi ludźmi: Michael Shannon w roli głównej, obok niego Kirsten Dunst i Joel Edgerton.
10. SICARIO, czyli CIA na tropie karteli narkotykowych
Dennis Villeneuve na fali. Po świetnym „Pogorzelisku”, po głośnym „Labiryncie”, po zaskakującym „Wrogu” zabrał Emily Blunt, Josha Brolina i Benicia del Toro do meksykańskiego kartelu i tamtejszego bossa. Umiejętność grania na emocjach, niebanalne problemy, ciekawe zwroty akcji, forma adekwatna do treści – do tego Villeneuve powoli przyzwyczaja i „Sicario”, które wystartuje pod koniec tego roku, dostarczy odpowiedniej dawki adrenaliny. A przy okazji popatrzymy znowu na mistrzowskie zdjęcia Rogera Deakinsa.
9. A MOST VIOLENT YEAR, czyli mierząc się z klasykami
Zapamiętajcie to nazwisko: J.C. Chandor. Znaczyć może w Hollywood dużo więcej niż się dzisiaj wydaje. Najpierw zaskoczył znakomitym dramatem „ekonomicznym” („Margin call”), później spróbował sił w wymagającej historii z Redfordem („All Is Lost”), teraz prezentuje rasowy dramat kryminalny z Nowym Jorkiem lat 80. w tle. Podobno wybornie wykonany, napisany i zagrany przez Oscara Isaaca i Jessikę Chasain, czyli przez jeszcze nieopatrzone twarze świetnych aktorów. Tak naprawdę w tego typu kinie nie tylko o wykreowany klimat chodzi i najlepsze aktorstwo, a o po prostu dobry, niebanalny scenariusz, odpowiednio wierny kanonowi (Scorsese), ale dodający coś nowego do siebie. Chandor historię napisał, niedawno zaprezentował i zdobył uznanie (89% świeżości na Zgniłych Pomidorach).