12 FILMÓW ZIMOWYCH. Śmiertelnie mroźne kino
Zimowa sceneria najbardziej kojarzy się z komediami o tematyce świątecznej, powtarzanymi co roku w grudniu. Powstało jednak sporo filmów, w których ośnieżone i skute lodem tereny służyły do opowiedzenia historii mrocznej, pełnej napięcia i grozy. W niniejszym zestawieniu postanowiłem wyróżnić produkcje nieco już zapomniane, które mają jednak sporo do zaoferowania. Łączy je zima – czasem spokojna, czasem złowieszczo sygnalizująca swój niepokój gwiżdżącym wiatrem, wyciem wilków, obniżającą się temperaturą. Zdecydowałem się pominąć filmy komediowe, nawet cenioną przeze mnie Gorączkę złota (1925) Charlesa Chaplina. Wyróżniłem te produkcje, które mogą być odtrutką na gorącą atmosferę świąteczną, bo zamiast wywołać śmiech i optymistyczny nastrój, mocno chwytają za gardło, wywołują strach, niepokój, wzruszenie. Pominąłem przykłady zbyt oczywiste, takie jak Coś (1982) Johna Carpentera i Nienawistna ósemka (2015) Quentina Tarantino.
1. Skarb rodu Arne (Herr Arnes pengar, 1919), reż. Mauritz Stiller
Wraz Furmanem śmierci (1921) Victora Sjöströma Skarb rodu Arne należy do najważniejszych reprezentantów szwedzkiej szkoły filmowej. Oba filmy to ekranizacje powieści Selmy Lagerlöf, pierwszej kobiety wyróżnionej literacką Nagrodą Nobla. Fabuła jest intrygująca i mroczna, wymowa pesymistyczna, a postacie pełne wad i słabości, przegrywające z bezlitosną naturą. W Skarbie rodu Arne siły przyrody są nieprzewidywalne i mocno dają się we znaki bohaterom. Trzech szkockich buntowników osadzonych w wieży ucieka z niewoli, lecz wolność na dalekiej północy oznacza głód, mróz i pomieszanie zmysłów. Gdy okradają i mordują rodzinę pastora Arne, przypieczętowują swój los. Typowy dla melodramatu wątek miłosny służy do wzmocnienia pesymistycznej tonacji i podkreślenia ironii losu. Mimo braku klasycznego dialogu film Stillera jest bardzo wnikliwym i sugestywnym dramatem, w którym zostaje pole dla wyobraźni odbiorcy. Za pomocą doskonałej pracy kamery filmowcy opowiedzieli pełną grozy i napięcia historię, pozwalając odczuć bardzo surowy klimat dalekiej północy.
Autorem scenariusza jest Gustaf Molander, późniejszy reżyser między innymi Intermezzo (1936) z pierwszą ważną rolą Ingrid Bergman. W 1954 zrealizował nową ekranizację Skarbu rodu Arne. Chociaż sama idea nakręcenia dźwiękowej i barwnej wersji tej historii jest dobra, film Stillera jest zbyt sugestywny, aby mu w czymkolwiek dorównać. Brak tego, co dzisiaj w kinie jest normą, czyli klasycznego dialogu i palety kolorów, sprawia, że tworzy się pole dla wyobraźni, bohaterowie wydają się bardziej nieprzewidywalni, a historia fascynująca. Mary Johnson (właśc. Astrid Maria Carlsson), odgrywająca postać Elsalill, jedynej ocalałej z masakry, prezentuje klasę porównywalną do największych hollywoodzkich gwiazd tamtej epoki: Lillian Gish i Mary Pickford.
2. Eskimo (1933), reż. W.S. Van Dyke
Niewiele jest dobrych filmów o życiu i kulturze Inuitów. Sukces artystyczny i komercyjny jednocześnie odniósł chyba tylko jeden – dokumentalny Nanuk z Północy (1922) Roberta J. Flaherty’ego. Z tematem zmierzył się Nicholas Ray, który w Kanadzie pod nadzorem włoskiego producenta nakręcił Dzikie niewiniątka (1960) z nieprzekonującym jak nigdy Anthonym Quinnem. Wspaniałe są zdjęcia surowej przyrody w tym filmie, ale to kino raczej płytkie i nieangażujące. Znacznie bardziej porywającym widowiskiem jest Cień wilka (1992) Jacquesa Dorfmanna. Francusko-kanadyjska produkcja zawiera świetne sceny przygodowe osadzone w fabule łączącej elementy thrillera, melodramatu i baśni. Zaskakujące są w nim role Toshirô Mifune i Donalda Sutherlanda. Ale na dłuższy opis wybrałem inny film, kompletnie zapomniane, lecz fascynujące dzieło z pierwszej dekady kina dźwiękowego.
Eskimo Woody’ego Van Dyke’a przedstawia zwyczaje Inuitów dość realistycznie, głównie dzięki genialnemu w swej prostocie pomysłowi, aby Eskimosi mówili ojczystym językiem. Tłumaczem na planie był Peter Freuchen, duński podróżnik, którego dwie książki posłużyły jako materiał dla scenarzysty Johna Lee Mahina. Film sprawdza się jako wartościowy dokument, bo pokazuje praktyki łowieckie rdzennych mieszkańców Alaski: polowania na morsy, wieloryby, niedźwiedzie polarne i karibu. Część materiału została wprawdzie nakręcona w studiu (w kilku scenach widać tylną projekcję), ale i tak wrażenia są ogromne. Największe wywołuje autentyczny i niedublowany pojedynek z białym wilkiem. Aktor Ray Mala przez trzy popołudnia próbował zwabić wilka, by go zaatakował. Kiedy to się udało, stoczył z nim walkę, która zakończyła się śmiercią zwierzęcia (gdyby aktorowi nie udało się zabić wilka, zrobiłby to strzelec zatrudniony na wszelki wypadek).
Akcja toczy się nie tylko zimową porą, ale szereg polowań służy głównie temu, by garnki były pełne w zimie. Także pod względem fabularnym dzieło dobrze się prezentuje. Stykają się dwie kultury. Jedna cechuje się szlachetnością i honorem, mimo iż powszechnie uważana jest za dziką i prymitywną. Druga dysponuje lepszą technologią, ale pozbawiona jest skrupułów – rządzi pijaństwo, obłuda i nieuczciwość. Eskimoski zwyczaj dzielenia się żonami ma dramatyczne konsekwencje. Kodeks moralny Inuitów brutalnie zderza się z pozbawionymi zasad białymi wielorybnikami. Wytwórnia MGM, reprezentowana przez Hunta Stromberga, wydała spory budżet na to przedsięwzięcie. Praca 42 operatorów i techników z pewnością nie poszła na marne, ale niestety widzowie nie byli zainteresowani życiem Eskimosów w takim stopniu, w jakim interesowali się Afryką czy morzami południowymi. „One-Take Woody”, jak nazywano reżysera, specjalizował się w takich egzotycznych klimatach i Eskimo należało do jego najtrudniejszych wyzwań w karierze. Materiał, który przywiózł z podróży na Alaskę został tak sprawnie posklejany, że montażysta Conrad A. Nervig zdobył pierwszego w historii Oscara za montaż.
3. Istota z innego świata (The Thing from Another World, 1951), reż. Christian Nyby
Chociaż lubię klasyczne produkcje hollywoodzkie, szczególnie te z lat pięćdziesiątych, skłamałbym, gdybym powiedział, że wolę Istotę… Nyby’ego od remake’u Johna Carpentera (The Thing, 1982). Nie oznacza to jednak, że nie doceniam pierwowzoru (a właściwie pierwszej adaptacji opowiadania Johna W. Campbella Who Goes There?). To tak, jak z Człowiekiem z blizną Howarda Hawksa (1932) i Briana De Palmy (1983) – oba filmy są produktem swoich czasów i dużo mówią o latach, w których powstały. Istota z innego świata to jeden z ciekawszych przedstawicieli amerykańskiej fantastyki grozy. To filmowa alegoria o lękach, które dręczyły Amerykanów po drugiej wojnie światowej. „W świecie nauki nie ma wrogów, są tylko zjawiska do badania”, mówi naukowiec, ale jest w błędzie. To, co tkwi w człowieku nie ma naukowego wyjaśnienia. Pod koniec padają znamienne słowa – „Obserwujcie niebo” – które są apelem o zachowanie ostrożności i pełną gotowość do walki w każdej chwili. Producentem filmu był Howard Hawks, ale jest to produkcja zupełnie nie w jego stylu. Nie chodzi tu wyłącznie o gatunek science fiction, bo akurat Hawks był gatunkowo wszechstronny. Brakuje tu także typowej dla niego finezji w scenach dialogowych. Dlatego informacje o tym, że to on prawdopodobnie reżyserował ten film, nie są dla mnie wiarygodne.