Recenzje
WILK Z WALL STREET
Scenariusz do Wilka… jest absolutnie fenomenalny: rasowa, wytrawna siła scen filmowych jest tutaj obecna w swojej najczystszej, najbardziej pierwotnej formie niemal przez cały czas.
Tekst z archiwum film.org.pl (2013)
„Rób w życiu tylko to, co ci sprawia przyjemność” – powiedział ktoś kiedyś, nie pamiętam kto. Chyba jakiś pisarz. Zapadła mi ta rada w głowie. Ale większość ludzi nigdy nie ma okazji wcielić jej w życie. Nie dostają szansy sprawdzenia, jak bardzo hedonizm by nimi zawładnął. Cóż. Wilk z Wall Street pokazuje, co się dzieje z kimś, kto taką szansę dostanie.
Gdzieś pomiędzy kolejnymi shotami wódki, rozsypanymi ścieżkami koki a podartymi studolarowymi banknotami, otoczony nagimi kobiecymi piersiami, w najczarniejszych głębinach wspomnień, o których dawno zapomniał, że je kiedykolwiek miał, siedział Jordan Belfort i wpatrywał się w sufit. Zastanawiam się, czy myślał wtedy, czy to, co robi, jest słuszne. Czy w którymkolwiek momencie mu to przyszło do głowy, czy chociaż raz przeszło przez jego myśl. Nie. Chyba nie.
Ale jakże by mogło być inaczej, skoro już zaczął tak, że się inaczej nie mogło skończyć? Chciał być milionerem. W momencie, gdy jedyną twoją ambicją jest bycie milionerem, już stajesz na z góry ustalonej pozycji, która w sposób nieunikniony zaprowadzi cię w pewne miejsca, a innym twojej obecności oszczędzi. Bo nie ma niczego, co by było tych pieniędzy tłem. Nie idzie za nimi żadna idea czy wartość, wobec której można by je zrelatywizować, przedstawić w jakimś kontekście, systemie. To po prostu wór zielonych, mogący prowadzić tylko do jeszcze większego wora zielonych.
Gdy jedyne, o czym zaczynasz myśleć, to powiększanie swoich mieszków złota, to tracisz tym samym zdolność kreacji. Twoja kasa staje się pusta. Nie dziwota, że tyle powstało o Wall Street filmów. Trudno znaleźć drugie miejsce, którego pracownicy tyle by zarabiali, robiąc coś równie pustego i iluzorycznego, jak operowanie pieniędzmi, które nie istnieją.
Ale chociaż na początku próbował. Chciał wodę zamiast wódy, chciał być miły, uprzejmy, mówić to, co powinien. Na pewno jest jakiś sposób, żebyśmy mogli zarobić i my, i oni, żeby obie strony były zadowolone. Na pewno jest.
Ale nie trwało to długo. Bo wkrótce okazał się bardziej utalentowany i obdarzony większym sprytem niż inni koledzy krawaciarze i nim się obejrzał, już wpadł w wir zielonych dragów, piętrowych cycków, wielkich banknotów i ścieżek jachtów. Czy jakoś tak. Jeśli kiedykolwiek miał wątpliwości co do zasadności swoich postępków, to film Scorsese nigdy nie daje nam tego poznać.
Wilk z Wall Street – a przynajmniej jego gros – to blisko trzygodzinny przegląd wszystkich czynności, jakie można robić będąc pijanym, naprutym, podnieconym, naszprycowanym czy w jakikolwiek inny sposób odurzonym. Jest jak nocna trasa po knajpach, jedna impreza zlewa się z kolejną, nuty wchodzą jedna na drugą i zanim się obejrzymy, już biegniemy w szaleńczym tańcu kolorowych świateł i wiecznej jebaki, w kraju, nad którym nie zachodzi słońce, długo, bez przerwy, przez godziny. Scorsese kręci i montuje te sceny tak samo, jednostajnie, wciąż utrzymując ten sam rytm, długością ich trwania osiągając momentami poziom niemal braku fabuły jako takiej, przeciągając je tak długo, że już nie wiemy, gdzie był koniec, a gdzie początek… czy może nigdy nie było początku?
Ale początek był i możemy jedynie domniemywać, że nastąpił wtedy, gdy Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio), świeżak z Nowego Jorku z ambicjami zostania kolejnym Rothschildem, poszedł na Wall Street, by zostać maklerem giełdowym. Więcej nie wiemy, bo Wilk… nie jest klasycznym filmem biograficznym: nigdy nie poznajemy dzieciństwa Belforta, nie wiemy, co go ukształtowało, jak poznał pierwszą żonę, ani – mimo że jego rodzice odgrywają w historii całkiem sporą rolę – jak go wychowano.
Historia jest oparta na jego wspomnieniach pod tym samym tytułem, które nie pierwszy już raz zostały przeniesione na srebrny ekran: w 2000 roku posłużyły za inspirację do Boiler Room z Vinem Dieslem i Benem Affleckiem. O samym Belforcie jednak wiele więcej już się nie dowiemy. Od momentu rozpoczęcia jego maklerskiej kariery aż do wyjścia z – niespodzianka! – więzienia, jego osoba w dużej mierze pozostaje dla nas pewnego rodzaju enigmą, choć tu pojawia się paradoks, o którym wspomnę za chwilę.
Frenetyczne tempo kolejnych odsłon rozpasanego życia bohaterów jest dodatkowo podkręcane przez formalne smaczki, dodane zarówno przez Martina Scorsese, jak i scenarzystę Terence’a Wintera, sprawiające, że całość jest jeszcze gęstsza i bardziej barokowa – takie jak kilka świetnych kolaży montażowych czy ekspozycyjne monologi Belforta wypowiadane wprost do widza, burzące czwartą ścianę. Scenariusz do Wilka… jest zresztą w ogóle absolutnie fenomenalny: rasowa, wytrawna siła scen filmowych jest tutaj obecna w swojej najczystszej, najbardziej pierwotnej formie niemal przez cały czas.
Moc słowa wypływa w każdym dialogu, każdy skrzy się od żywej energii i dowcipu, a do tego sam film jest podkręcony do takiego tempa i utrzymany w takim rytmie, że nie wiadomo, kiedy mijają te trzy godziny seansu.
I to właśnie w tym formalno-narracyjnym szaleństwie tkwi największa siła i zarazem największa słabość nowego filmu Scorsese. Niesłychana, kolażowa niemal szybkość i pęd, w jakich płynie ten film, ujawniają bowiem nagle niespodziewane rzeczy. Po pierwsze, tego rodzaju ekspozycja sprawia, że w nieoczekiwany sposób Jordan Belfort staje się nam bliską postacią. Fakt trzymania jego wewnętrznego życia w relatywnej tajemnicy nagle sprawia, że zaczynamy patrzeć na niego jak na kolegę, kumpla, którego widzimy z innymi kumplami, jak korzysta z życia i uwala się na kolejnej balandze z panienkami. Jest to o tyle ciekawe, że zupełnie nieoczekiwane i osiągnięte całkowicie nietypowymi sposobami.
Po drugie, złożenie filmu z nałożonych jedna po drugiej sekwencji imprezowych, czasem przerywanych jakąś tam fabułą (co nie oznacza, że nie jest ona tu ważna) sprawia, że w pewnym momencie, zupełnie oszołomieni, zdajemy sobie sprawę, iż nie ma tutaj żadnego komentarza reżyserskiego. Zaskoczeni uświadamiamy sobie, że Scorsese – mimo wszystkiego, co pokazuje! – wcale nie ocenia swoich bohaterów, chowając odautorski komentarz do kieszeni, pozwalając nam, widzom, pomyśleć i dojść do własnych wniosków. Rzecz o tyle godna pochwały i wszelkich laurów, co ryzykowna, zwłaszcza w kontekście tematu całej historii.
Ale sceny kolejnych, coraz to bardziej wymyślnych ekscesów i jazd upalonych maklerów w pewnym momencie zaczynają nużyć, a nawet nudzić. Metoda Scorsese zaczyna ujawniać pęknięcia w najprostszych punktach. Dlaczego tak wiele miejsca poświęcać czemuś, co w pewnym momencie staje się grą na przelicytowanie się, skoro ciekawsze by było pokazanie, w jaki sposób firma Belforta tak naprawdę na co dzień funkcjonowała? Jakie zdanie mieli o nim jego podwładni, jak wyglądały relacje między nimi, jak ich tam traktowano? Jak się oni czuli ze świadomością popełnianych przez ich zwierzchników przestępstw? Ile tak naprawdę Belforta kosztowało osiągnięcie tego, co osiągnął? Nie byłoby to ciekawsze niż udawanie, że wszystko przyszło mu samo, bo był finansowym geniuszem?
Barokowe rozbuchanie filmu paradoksalnie nie służy również niektórym jego technikom, zaciemniając je i wprowadzając chaos pojęciowy. Przykładowo, wspomniane łamiące czwartą ścianę monologi Belforta – czy w ogóle jego towarzysząca nam przez cały film narracja z offu – nie zostają w żaden sposób spuentowane, a niektóre postaci, takie jak na przykład Mark Hanna (Matthew McConaughey), pojawiają się na chwilę, by zniknąć i nie powrócić (a on akurat spokojnie by mógł, co stwierdzam po przeczytaniu, co się stało z pierwowzorem jego postaci w prawdziwym życiu).
Jest to część mojego największego problemu z Wilkiem z Wall Street, który polega na tym: ludzie tacy jak Jordan Belfort byli w Ameryce od zawsze. Zawsze byli i zawsze będą. To oni zbudowali ten kraj i to na nich, wbrew pozorom, w dużej części spoczywa jego duchowe dziedzictwo, co trzeba przyznać, mimo depresyjności tego wniosku. Zawsze będzie tam miejsce na kolejnego Jordana Belforta, Gordona Gekko czy Tony’ego Montanę – chociaż ten ostatni to inna branża, ale osobowość podobna i życie podobne. Filmy zresztą też. Bo te filmy – o obsesyjnych, egocentrycznych indywidualistach goniących za Amerykańskim Snem – tak jak ci ludzie, będą zawsze. Była ich już masa, a będzie jeszcze więcej. We wszystkich chodzi o to samo i wszystkie tak samo się kończą. Więc co można zrobić, by je od siebie odróżnić czymś więcej niż tylko bohaterami?
Można jedynie dywersyfikować szczegóły, szukać nowych sposobów pokazania tych samych części składowych. Licytować się, kto nakręci jeszcze bardziej absurdalne ekscesy, jeszcze bardziej pojechane akcje, jeszcze wulgarniejsze dialogi. Dlatego też, o ile Wilk z Wall Street może się pochwalić jednymi z najbardziej pomysłowych i chyba też najśmieszniejszych scen tego, co robią bogaci ludzie z narkotykami pod ręką, to na dłuższą metę jest to to samo, co zawsze było. Ubrana we współczesne szaty i nowoczesną wulgarność historia tych samych urojeń i tych samych porażek, co wcześniej. Co w Człowieku z blizną, w Wall Street, w Aż poleje się krew czy we wcześniejszych filmach Scorsese.
Mimo tego jest to absolutnie wyśmienity film i chylę czoła przed jego wiarą w inteligencję widzów. Wybitne jest jego zakończenie: gorzkie i wieloznaczne, lecz w moim odczuciu nie dające szansy na lepsze jutro, niczym czarna jaskinia zamykająca się wokół samotnej duszy, która skrzywdziła swoją firmę, współpracowników, najbliższych, rodzinę i wreszcie samą siebie.
Dużo się o tym filmie mówi w Stanach Zjednoczonych, a kontrowersja towarzyszy mu wszędzie, gdzie się pojawi. Że wulgarny, obsceniczny, obrzydliwy, mizoginiczny, ale co najgorsze – że gloryfikuje postawy bohaterów, o których opowiada. Cóż – podobnie jak Martin Scorsese chciałbym wierzyć w inteligencję widzów i tylko ten żałosny wynik w box offisie, który dopiero co ledwo przebił połowę budżetu jego najnowszego filmu, sprawia, że mam przed tym opory.
Jednak decyzję, czy film, którego bohaterowie prowadzą, celowo rozpisaną jak poważną biznesową debatę, dysputę o tym, jak najlepiej rzucać karłami w plastikową tarczę, może ich gloryfikować – pozostawię wam.
