search
REKLAMA
Nowości kinowe

Gdzie jest Dory

Maciej Niedźwiedzki

17 czerwca 2016

REKLAMA

Jeśli miałbym wskazać najważniejsze i najwartościowsze zjawisko we współczesnym kinie, to nie zastanawiałbym się ani chwili, co wybrać. To Pixar. Jestem obsesyjnym fanem większości animacji tego studia. Gdybym miał wymienić dziesięć arcydzieł XXI wieku, to produkcje Pixara zgarnęłyby prawdopodobnie połowę miejsc.  Moja fascynacja nie zrodziła się jednak za sprawą Gdzie jest Nemo? Odkąd pamiętam mam problem z tym filmem. Podchodziłem do niego kilkukrotnie, w różnym wieku. Zawsze seans kończyłem z podobnym negatywnym wrażeniem. Doskwiera mi zbyt dosłowna alegoria świata ryb do świata ludzi. Nie śmieszy mnie humor filmu Stantona, nie interesują jego postaci. To dla mnie animacja krzykliwa i irytująca, pozbawiona tej trudnej do zdefiniowania magii, która tak często jest obecna w produkcjach Pixara.

To bardzo mocna i niepopularna opinia, ale uważam Gdzie jest Nemo? za pierwszą wpadkę w historii studia. Gdybym jednak mógł w jakikolwiek sposób tę animację poprawić, gdybym mógł cokolwiek zmienić, to, teraz uwaga, usunąłbym z niej Dory. To najbardziej nieznośna postać ze wszystkich, jakie wyczarowali magicy od Pixara. Nie wzruszyłbym się, nawet gdyby gdzieś w pierwszej części nieszczęśliwie zaginęła w otchłaniach oceanu. Nawet więcej, odetchnąłbym z ulgą.

e

Do Gdzie jest Dory podchodziłem więc ze sceptycyzmem i skrajnymi uczuciami. Z jednej strony odliczam niecierpliwie dni do każdej kolejnej premiery Pixara – rok w rok to dla mnie najbardziej wyczekiwane filmy. Z drugiej natomiast alergicznie reaguję na Dory. Jest ona dla mnie symbolem tego, że potrafię Pixara nie lubić i nie utożsamiać się z całym dorobkiem tego studia.

Sequel Gdzie jest Nemo jest dla mnie filmem również słabym. Może nie aż tak krzykliwym, ale podobnie rozczarowującym jak pierwsza część. Dory nieco złagodniała i się uspokoiła, stała się dla mnie bohaterką bardziej przystępną. Jednak to wciąż postać, która mnie w większym stopniu drażni niż interesuje.

Gdzie jest Dory rozgrywa się rok po wydarzeniach z pierwszej części. Tytułowa bohaterka mieszka razem z Marlinem i Nemo, wciąż cierpi na zanik pamięci krótkotrwałej. Pod wpływem pewnego impulsu zaczyna jednak przypominać sobie rodziców. To sprawia, że decyduje się opuścić bezpieczną rafę koralową, by odnaleźć matkę i ojca. Oczywiście zabiera ze sobą dwójkę błazenków. Trójka bohaterów dociera do Instytutu Oceanografii w Kalifornii – tam prowadzą Dory wspomnienia z dzieciństwa. Tak, jak się pewnie spodziewacie, dojdzie do przypadkowego rozstania między przyjaciółmi, ktoś będzie musiał kogoś znaleźć, ktoś inny otrzymać życiową lekcję. To całkiem zdrowy fabularny szkielet dla międzypokoleniowej animacji, jednak w Gdzie jest Dory Pixar poszedł na skróty, pozwalając sobie na scenariuszowe lenistwo. Stworzył film boleśnie naiwny i nietwórczy. 

f

Co zaskakujące, Andrew Stanton nie ma absolutnie żadnego pomysłu na Marlina i Nemo. Tych postaci tak naprawdę mogłoby w tym filmie nie być. Abstrahując od mojej niechęci do Gdzie jest Nemo?, to dostrzegam, że ta dwójka w pierwszej części emocjonalnie i psychologicznie ewoluowała. W Gdzie jest Dory Stanton nie prowadzi ich nigdzie dalej. Zrozumiałbym to, gdyby były to postaci marginalne. Tak niestety nie jest. Błazenki dostają sporo czasu ekranowego, towarzysząc Dory w poszukiwaniach. Mam bardzo nieprzyjemne wrażenie, że Marlin i Nemo zostali potraktowani jak marketingowe maskotki, mające tylko i wyłącznie przyciągnąć widzów do kin. To rzecz jasna nie opowieść o nich, ale mimo wszystko ta  dwójka – niezaprzeczalne symbole Pixara – została potraktowana niezwykle przedmiotowo. Tak jakby Stantonowi głównie przyświecała myśl: „Jak chcę zarobić, to muszę gdzieś wstawić te dwie pomarańczowo-białe rybki”.

W sposób równie mało kreatywny wprowadzany  jest podstawowy dla napędzania fabuły motyw. Są nim przebłyski pamięci, które co chwila przeżywa Dory. Rozumiem ten mechanizm i intencje twórców Gdzie jest Dory, ale za każdym razem przebiega on w taki sam sposób. Dory słyszy jakieś słówko – muszelka, piasek, płynąć – i momentalnie w głowie odtwarza się jej jakieś wydarzenie z rodzicami. Stanton nie potrafi w jakikolwiek inny sposób przedstawić pracę pamięci. A istnieje przecież tyle różnorakich bodźców, które mogą to prowokować. Z czasem staje się to nudne i przewidywalne. Okazuje się, że nawet prawie zawsze innowacyjny, niebanalny i niekonwencjonalny Pixar potrafi nużyć.  

h

Andrew Stanton wprowadza jednego ciekawego bohatera – Hanka, ośmiornicę o siedmiu mackach. Razem z nim jedyny interesujący wątek, ale praktycznie niewyeksplorowany. Bowiem Hank ma mentalny uraz względem życia na wolności w oceanie. Marzy o tym, by dalej mieszkać w akwarium pod opieką człowieka. Podobne stanowisko reprezentuje wiele innych ryb z Instytutu Oceanografii. Reżyser nie zgłębia tego zagadnienia, nie dowiadujemy się nawet, czego Hank tak bardzo się boi. Stanton tylko to sygnalizuje, pozostawia i zapomina. W Toy Story 3 wystarczyła kilkuminutowa retrospekcja, by zbudować wspaniały psychologiczny portret Tulisiowi. Hank nie dostaje takiej szansy. W tej postaci tkwił potencjał, niestety niewykorzystany.

Gdzie jest Dory to dla mnie jeden z najgorszych filmów Pixara. Słodkie i urocze początkowe pięć minut to zdecydowanie za mało. Trudno mi uwierzyć w to, że Andrew Stanton z jednej strony był w stanie zrealizować opartego na subtelnościach i ciszy, wyrafinowanego Wall-E, gdzie tak wiele wyrażane jest bez słów, przez gest czy inscenizację, a z drugiej tworzyć tak bezpośrednie i naiwne produkcje jak Gdzie jest Dory. Stanton musi wszystko wypowiedzieć, wykrzyczeć, wyłożyć na tacy i sugestywnie wyrazić. Nie interesują go niuanse, doskonale natomiast czuje się operując łopatą. Czy to w sugerowaniu emocji, prostym dydaktyzmie czy w zwrotach akcji. 

Stanton oczywiście gra na sympatii widzów do oryginału. Wykorzystuje podobne wizualne motywy, tematy czy lokacje. Wchodzi tym samym w ślepą uliczkę, obnażając błahość swojego filmu. Bo to nie nostalgia, a finansowa kalkulacja.  

cinema 

 

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA