search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

Mastermind. O kinie George’a Millera

Krzysztof Walecki

22 maja 2015

REKLAMA

Zwiastuny do Mad Max: Na drodze gniewu zapowiadają wielkie widowisko, wskrzeszając kultową postać, w którą dawno temu wcielił się Mel Gibson, a obecnie Tom Hardy. Jednak w każdej zapowiedzi filmu pojawia się napis, z pewnością dla wielu współczesnych widzów zagadkowy: „From Mastermind George Miller” (w tłumaczeniu dystrybutora – „film wizjonera George’a Millera”). Interesująca reklama, jeśli wziąć pod lupę twórczość australijskiego reżysera, obchodzącego w tym roku swoje 70. urodziny.

Nie dlatego, że Miller nie zasługuje na pochwały. Wszakże seria o szalonym Maksie to jego dziecko, choć ostatni raz widzieliśmy tytułowego bohatera aż 30 lat temu. Od tego czasu sam Miller dał się poznać jako twórca starający się odejść jak najdalej od początków swojej kariery, nacechowanych wizualnym wariactwem oraz komiksową brutalnością. Jednak fakt, że ten mastermind jest tak nachalnie powtarzany w każdej zajawce nowej produkcji każe zastanowić się, czy reżyser rzeczywiście na ów tytuł zasługuje. Jego niezbyt liczne dokonania, jakże przecież różne na pierwszy rzut oka, pozwalają to ocenić.

Miller, urodzony w Australii syn greckich emigrantów, początkowo nie planował zostać reżyserem. Studiował i ukończył medycynę, lecz już podczas rezydentury załapał bakcyla filmowego kręcąc ze swoim bratem eksperymentalne krótkie metraże. Podczas warsztatów filmowych na Uniwersytecie w Melbourne poznał Byrona Kennedy’ego, swojego przyszłego przyjaciela i wspólnika, z którym wkrótce założyli firmę produkcyjną Miller Kennedy. Był rok 1972 i należy zauważyć, że kino australijskie dopiero raczkowało – nikt nie znał Petera Weira, Bruce’a Beresforda, Phillipa Noyce’a, Gillian Armstrong, Freda Schepisi, czy właśnie George’a Millera. Nic więc dziwnego, że na swój debiut musiał jeszcze kilka lat poczekać. W międzyczasie pracował w szpitalu na ostrym dyżurze, gdzie widział wiele ofiar wypadków drogowych, co przydało się na planie oryginalnego Mad Maxa. Również ówczesny kryzys naftowy (1973) stał się podstawą późniejszego scenariusza, wyolbrzymiającego konsekwencje recesji do tego stopnia, że reżyser w kontynuacji uczynił z benzyny najcenniejszy towar na ziemi.

five-things-you-might-not-know-about-mad-max-on-the-33rd-anniversary-of-its-release

[quote]Na pierwszego Mad Maxa udało się Millerowi i Kennedy’emu zebrać 350 tysięcy dolarów. Zatrudnili mało znanych aktorów, obsadzając w tytułowej roli praktycznie debiutującego Mela Gibsona.[/quote]

Powstały w 1979 roku film opowiadający historię policjanta, za kółkiem równie niebezpiecznego, co ścigani przez niego psychopaci, podbił cały świat, choć nie obyło się bez słów krytyki. Zarzucono twórcom epatowanie przemocą, nie podobała się również pesymistyczna wizja świata, w którym zwyciężyć może tylko silniejszy (i bardziej szalony). Chwalono jednak sceny akcji i Gibsona potrafiącego przekonująco ukazać swojego bohatera zarówno jako sympatycznego romantyka, jak i niezrównoważonego anioła zemsty. Ostatnia scena filmu wyraźnie pokazywała, w którą stronę zmierza Max.

Niewiele osób odgadłoby jednak, jaką rzeczywistość zastanie w powstałej dwa lata później kontynuacji. Pierwowzór rozgrywał się w świecie stojącym na skraju katastrofy, lecz nadal rozpoznawalnym. W sequelu o wszelkich przejawach normalności oraz cywilizacji możemy zapomnieć. Są tylko pustynia i szosy, po których jeździ Max w nadziei na znalezienie benzyny na dalszą podróż. Staje się jednak mimowolnym uczestnikiem konfliktu między barbarzyńskimi hordami potwornego lorda Humungusa, a pokojowo nastawioną osadą mającą dostęp do złóż ropy.

road-warrior

Aby nie zrażać nie zaznajomionych z oryginałem (zwłaszcza w USA pierwsza część nie była wydarzeniem) Mad Max 2 został przemianowany na Wojownika szos. Ale różnic między dwoma filmami było więcej. Fabuła stała się jeszcze bardziej pretekstowa, przemoc nabrała odcieni komiksu, sceny akcji porażały swoją energią oraz nastawieniem na demolkę, zaś Max – dzięki sprytnej narracji z offu – został ukazany jako mityczny bohater zanim jeszcze film się zaczął. Miller uczynił wszystko, co mógł, aby jego film stał się popisem brawurowej, dzikiej fantazji, lecz tym razem idącej w parze z rozrywką i zabawą. Być może dlatego widzom udziela się radość w obserwowaniu rozbijających się pojazdów, obcinanych bumerangiem palców, a nawet samej postaci Maxa, który przypomina bardziej bohatera jakiegoś westernu, tajemniczego przybysza z mroczną przeszłością i złotym sercem niż cierpiętnika, jak to miało miejsce w finale poprzedniej części. Nic więc dziwnego, że tym razem Ameryka przyjęła australijskiego szaleńca z otwartymi ramionami, zaś Millera zaproszono do Hollywood.

REKLAMA