„Rola życia jest jeszcze przede mną!” Cezary Pazura o swoim spojrzeniu na aktorstwo i programie LOL: Kto Się Śmieje Ostatni
Gdyby ktoś nam kiedyś powiedział, że będziemy mogli podzielić się z Wami wywiadem z Cezarym Pazurą, pewnie byśmy w to nie uwierzyli. Tymczasem nasze marzenia się spełniły! Z okazji premiery 2. sezonu LOL: Kto się śmieje ostatni, w którym jest prowadzącym, spotykamy się z Cezarym Pazurą i rozmawiamy nie tylko o produkcji od Prime Video. Legendarny aktor dzieli się z nami swoim spojrzeniem na aktorstwo, mówi, co go zachwyciło w LOL: Kto się śmieje ostatni, zdradza, czy powstanie Kiler 3, i tłumaczy, dlaczego uważa, że rola życia jest jeszcze przed nim. Rozmowę prowadzi Martyna Janasik.
Martyna Janasik: Muszę Panu powiedzieć, że gdyby Pan stał teraz obok mnie, to bym chyba poprosiła, żeby mnie Pan uszczypnął, żebym uwierzyła, że naprawdę rozmawiamy. Łączy Pan pokolenia w mojej rodzinie. Rozmawiamy ze sobą, cytując Pana teksty filmowe. Jest więc to dla mnie spełnieniem marzeń, że mogę z Panem porozmawiać.
Cezary Pazura: Bardzo mi miło, ale zobaczymy, czy te marzenia są na miejscu, ponieważ jestem dosyć dziwnym rozmówcą.
To mnie Pan teraz zestresował. Dlaczego uważa Pan, że jest dziwnym rozmówcą?
Jestem gadułą, gawędziarzem. Czasami nie daję dojść do słowa, ale mam nadzieję, że dzisiaj będę grzeczny (śmiech). Dlatego też cieszy mnie Pani podejście do naszej rozmowy, ponieważ, jak to zawsze powtarzam, ja już nie jestem gorącym nazwiskiem. Wielu ludzi mówi, że jestem legendą i choć z jednej strony mnie to ujmuje, to z drugiej strony zatrważa. Tym bardziej że staram się być cały czas jednak aktorem pracującym. Człowiekiem czynu i facetem zadaniowym. Cały czas, jak chyba większość aktorów, do końca życia będę czekać na to ostateczne wyzwanie. Tak zwaną rolę życia. Myślę, że rola życia jest jeszcze przede mną.
Czym by miała być taka rola życia? W czym by się Pan teraz widział najbardziej?
I tu mam problem, bo właśnie nie wiem! W teatrze wiadomo, że rolą życia jest Hamlet. Każdy aktor marzy o Hamlecie, ale na Hamleta jestem już za stary. To jest taki w ogóle casus Hamleta, że jak człowiek ma 30 lat, tyle, co Hamlet, no to jest za młody, żeby go zagrać, bo nie ma takiej świadomości. Natomiast jak już ma tę świadomość, to jest za stary, żeby zagrać Hamleta. Jest więc to cały czas taka rola „marzenie”. Rola nigdy niespełniona tak do końca przez aktora. Teraz czekam na Króla Leara, ponieważ tę postać może już zagrać stary. Powiem szczerze, że ja ciągle czekam na wyzwanie filmowe, gdzie jak dostanę tekst, to zachwycę się nim od początku do końca. Parę razy w życiu tak miałem. Ostatni raz mnie to spotkało przy produkcji Ślepnąc od świateł, gdzie grałem postać Mariusza. Trudno mi wyobrazić sobie rolę marzeń. Myślę, że rola marzeń dla aktora polega na tym, że ktoś zobaczy aktora w danym wcieleniu i zaufa jego talentowi. Wtedy aktor może pokazać, że jest nie tylko takim, jakim go znamy, tylko jeszcze może odsłonić przed widzami inne swoje walory, których do tej pory nie używał. Myślę, że każdy z aktorów, patrząc na kolegów po fachu, do końca życia gdzieś czuje: „Aj! Jakbym to zagrał, to by było fajnie. To by mi się przydało”. Chociaż ja już łapię się na tym, że patrząc, jak dobrze grają moi znajomi, myślę, że ja bym chyba tak nie potrafił. Noszę w sobie przez całą swoją karierę taką wątpliwość – czy dałbym radę tak zagrać, jak zagrali moi koledzy? Czy umiałbym stworzyć taką postać?
Osobiście uważam, że to dobrze, dlatego że to pozwala zachować pewną pokorę i ciekawość do scenariusza i zawodu aktora.
Tak, tylko zastanawiam się cały czas, czy w obecnych czasach ta pokora jest na właściwym miejscu. Widząc, jak niektórzy bez pokory rzucają się na kamerę, nie mając naprawdę nic do powiedzenia, to czasami to woła o pomstę do nieba. Po prostu trochę martwię się o widza, czy on jeszcze potrafi to rozpoznać, czy już karmi się i zadowala wszystkim. Zaczęliśmy konsumować na wszelki wypadek wszystko w sztuce i przestajemy rozróżniać smaki. To jest dobre słowo na dzisiejszą rozmowę, że moim największym niepokojem jest to, że straciliśmy smak.
Co takiego w takim razie smacznego i zachwycającego jest w formacie LOL: Kto się śmieje ostatni, że zgodził się Pan poprowadzić ten program?
Zaczęło się od zachwytu nad pomysłem. Bowiem najprostsze rozwiązania są często najlepsze. Najtrudniej wymyślić coś prostego, co jednocześnie daje wielkie możliwości. I ten format to daje. To jest tak proste w założeniu — rozmawiamy ze sobą i kto z nas pierwszy się zaśmieje, ten przegrywa. No nie ma nic prostszego na świecie. Tym bardziej że wprowadzając zasadę, że nie wolno się śmiać, wszystko nas zaczyna śmieszyć. Jak dostałem tę propozycję, przypomniałem sobie siebie w liceum. Mieliśmy bardzo surową panią od historii. Nie wolno było gadać i się śmiać. Jak ktoś złamał zasady, rzucała w nas butami, co nas jeszcze bardziej rozśmieszało. Koledzy robili różne głupie miny i psikusy oraz mówili jakieś głupie teksty, tylko po to, by ktoś pękł i zaczął się śmiać. Pamiętam, ile mnie kosztowało wysiłku, żeby na lekcji się nie zaśmiać. Przypomniałem sobie o tym, rozpatrując propozycję prowadzenia LOL: Kto się śmieje ostatni. Pomyślałem sobie, że to niezwykle „świeży” format, ponieważ przenosi nas do czasu młodości, gdzie było pełno momentów, których konwencja wymagała powagi, a ty walczyłeś ze sobą, by się nie zaśmiać. Ta walka jest piękna i ten program to pokazuje. Poza tym to też niezwykle trudne wyzwanie. Zamykamy na 6 godzin 10 osób, w różnym wieku, o różnych profesjach, w jednym pomieszczeniu, a przecież każdy z nich ma inne poczucie humoru, więc nie wiadomo, co się wydarzy. Na jakie pomysły ci uczestnicy wpadną.
Czy możemy więc zaryzykować stwierdzenie, że LOL: Kto się śmieje ostatni może rozwinąć warsztat aktorski?
To dobre pytanie. Powiem szczerze, że bardzo zastanawiałem się, gdy kręciliśmy LOL, czy podołałbym takiemu zadaniu.
To było moje kolejne pytanie. Jak by się Pan czuł, gdyby był Pan uczestnikiem, a nie prowadzącym?
Zastanawiam się nad tym, ponieważ jestem aktorem zadaniowym, który swoją rolę zawsze opiera na literze, na słowie, na tym, co jest napisane. Nigdy nie poprawiam scenariusza. Nigdy nie zmieniam słowa w tekście, myśląc, że inne byłoby lepsze. W końcu nie po to scenarzyści i reżyser pracowali tak długo nad warstwą dialogową i opisową, często nawet i kilka lat, żebym ja to teraz zmieniał. Moim zadaniem jest to, by w ramach wręczonego mi tekstu wydobyć to, o co reżyserowi chodzi. Wierzę, że film idzie po pewnych szynach. Jest nutami, jest partyturą. Czytając tekst, nie mam myśleć, że jest tu za dużo nut, tylko mam te nuty odczytać, a potem zagrać sobą. A w LOL-u nie mam nut! Nie mam o co się oprzeć.
Boi się Pan, że by Pan nie podołał?
Oczywiście korci mnie spróbować swoich sił, ale zdaje się to piekielnie trudnym wyzwaniem. Tym bardziej że ja potrafię zachować ogromną dyscyplinę w scenie, a jak już mnie coś rozśmieszy, to trzeba przerwać zdjęcia! Tak było jak kręciliśmy 13. posterunek. Były dwa takie momenty, kiedy absurd tych tekstów po kilku miesiącach nagle dotarł do nas w pełni i z aktorów staliśmy się swoimi widzami i zaczęliśmy się tak śmiać, że nikt nas nie był w stanie pohamować. Zawołali do nas producenta, a my pękaliśmy ze śmiechu. Musieliśmy mieć dobę przerwy od zdjęć. Ja pękam rzadko, ale jak już się to stanie, to na amen. Jestem przekonany, że gdybym był po drugiej stronie, to od razu dostałbym dwie żółte kartki i odpadł z rozgrywki. Poza tym chyba bym się załamał, gdybym prezentował swoje żarty, a koledzy by się nie śmiali.
Załamałby się Pan, nawet wiedząc, że to konwencja programu wymaga kamiennej twarzy?
Tak. Podam Pani przykład. Kiedy pracowałem u Zenka Laskowika w kabarecie, zastanawiałem się z kolegami, co można zrobić, by „pokonać” jego talent. Wpadliśmy na to, że wystarczy, byśmy się nie śmiali i by publiczność się nie śmiała. To było jednak niewykonalne, bo ani nie byliśmy w stanie tak kontrolować publiki, by znalazły się na niej tylko te osoby, które już znały na pamięć dany występ, ani nie byliśmy w stanie siebie powstrzymać od śmiechu. Wystarczyło, że Zenek wszedł i zrobił nową minę, a my w śmiech. Okazuje się, że śmiech jest tak silną bronią, że naprawdę potrafi wywrócić człowieka na lewą stronę. Zresztą z moich innych wywiadów w temacie LOL-a wniosek wysuwający się naprzód jest taki, że zdecydowanie trudniej jest powstrzymać się od śmiechu niż od jakiejkolwiek innej emocji i nie bez przyczyny śmiech trudniej naturalnie zagrać niż inne emocje.
Gdyby powstał kolejny sezon LOL: Kto się śmieje ostatni, kogo chciałby Pan zobaczyć w obsadzie? Czy ma Pan w ogóle na to wpływ?
Myślę, że obsadzanie uczestników w takim formacie polega przede wszystkim na tym, by byli oni jak najbardziej różnorodni. Trzeba mieć taki wachlarz osobowości, które nas zaskoczą. Zatem należy na to spojrzeć jak na obsadę kolejnego sześciogodzinnego filmu. Trzeba czymś widzów zaskoczyć. Chodzi o to, by widzowie nie byli w stanie przewidzieć, co się stanie, bo ta niewiadoma jest najbardziej ekscytująca.
Ponieważ nasza rozmowa będzie opublikowana na portalu filmowym, zadam Panu kilka filmowych pytań. Pierwsze pytanie — Jaka jest Pana ulubiona komedia?
Uwielbiam Zoolander i Sposób na blondynkę.
Ale mnie Pan zaskoczył. W ogóle bym nie przypuszczała, że takie tytuły padną.
Ja kocham takie poczucie humoru, a przede wszystkim żarty z miłości i z zakochania. Takie rzeczy mnie najbardziej śmieszą. Dlatego też uwielbiałem film Ajlawju Marka Koterskiego. Ten film rozpoczyna się od takich słów, gdzie to jest cytat oczywiście reżysera: „Jak zakochałem się pierwszy raz, myślałem, że umrę z miłości. A jak zakochał się kolega, to myślałem, że umrę ze śmiechu”. Kocham wariacje na ten temat! Kocham takie momenty, gdy facet się zakochał, dziewczyna też, ale nie mogą się zejść, bo cały czas coś staje im na przeszkodzie. To są tak wspaniale absurdalne rzeczy. Im bardziej absurdalne, tym bardziej prawdopodobne, bo to tak jest z miłością. Miłość jest pełna absurdów, pomyłek i niezrozumienia. Tak to w końcu jest, bo spotykają się ze sobą dwa światy, dwa bieguny. Uwielbiam też wszystkie komedie o branży i ten Zoolander, który opowiada o branży modowej, mnie tak urzekł. Do tej pory sobie go co jakiś czas powtarzam, żeby się pośmiać. Uwielbiam też komedie braci Marx. Za ich czasów ludzie przychodzili do kina, by się rozerwać, a najlepszym do tego gatunkiem jest komedia.
To teraz drugie filmowe pytanie. Gdyby powstał o Panu film, kto by Pana zagrał?
Musiałby być na początku chudy. Niedojedzony (śmiech). I z ADHD. A potem musiałby się z tego wyleczyć. To ciężka rola. Zadała mi Pani trudne pytanie, na które chyba nie znajdę tak szybko odpowiedzi, bo ja się nad tym nie zastanawiałem. Poza tym musi też Pani pamiętać o tym, że ja siebie widzę inaczej, niż widzą mnie ci, którzy mogliby mnie zagrać. To jest właśnie to, co mi kiedyś bardzo przeszkadzało i uwierało. Dostawałem propozycję i scenarzysta czy reżyser mówił mi, że to było pisane dla mnie, bo ja tak mówię, a ja czytam fragment scenariusza i okazuje się on bełkotem. Zawsze wydawało mi się, że nawet jak grałem komedię, to zachowywałem pewien poziom. Nie obrażałem się jednak na takie propozycje, tylko wyciągałem z nich pewną lekcję, bo zastanawiałem się, że skoro oni mnie tak widzą, to jest tego jakaś przyczyna. Przyczyna leży w moich rolach i w odbiorze tych ról. Przyznam, że jak byłem młodszy, bardzo powierzchownie patrzyłem na filmy. Interesowały mnie strzelaniny, kowboje. Natomiast jak urodziło mi się dziecko, to oglądając film o obozie koncentracyjnym i widząc w nim małe dzieci, płakałem rzewnymi łzami. Wszystko zależne jest od tego, na jakim jestem etapie życia. Inny byłem w młodości, inny w życiu dojrzałym. Świat nam się zmienia, uczucia ewoluują, stają są bardziej złożone. W tej chwili jestem na takim etapie, że nie wiem, dlaczego nagle mi się zaczyna chcieć płakać albo nagle mnie coś rozśmiesza, co wcale nie jest śmieszne. To jest wypadkowa wielu rzeczy z mojego życia, które nakładają się na siebie. Dlatego też tak podziwiam ekipę LOL-a, montażystów i producentów. W końcu mamy tu ponad 50 kamer, które non stop pracują przez 6 godzin. Obróbka tego i wybranie odpowiednich ujęć oraz zdecydowanie, co się pokaże, to jest sztuka. To świadczy właśnie o tych ludziach, którzy montowali materiał. O tym, że mają poczucie humoru. Czapki z głów!
Czy jest jakiś film lub aktor, który szczególnie sprawił, że zamarzył Pan o zostaniu aktorem?
Wychowałem się na Czterech pancernych i psie i na Stawce większej niż życie. Znam odcinki tych produkcji na pamięć. Był też kiedyś taki serial Święty z Rogerem Moore’em. Ja chciałem być Rogerem Moore’em. Potem zakochałem się w Dustinie Hoffmanie i Robercie De Niro. Pamiętam, jak pierwszy raz widziałem Absolwenta z Dustinem Hoffmanem. Miałem wtedy jakieś 14 lat. Ten film mną wstrząsnął, ale dopadła mnie myśl: „Dlaczego ten Hoffman jest taki brzydki? Ja bym to zrobił lepiej” (śmiech). Wiem, że to straszne, i bardziej chodziło mi o to, że skoro on tak może, to i ja też. I tak właśnie zaczęło się moje zainteresowanie aktorstwem. Potem w liceum moja nauczycielka od polskiego – pani Teresa Głowacka zapisała mnie za karę do szkolnego teatru amatorskiego, ponieważ byłem niegrzeczny. Ona też wytłumaczyła mi, jak to jest być aktorem. Powiedziała, że są takie uczelnie, które kształcą „na aktora”. No i moi rodzice zgodzili się na to, ale pod warunkiem, że będę blisko domu, dlatego zdawałem do Łodzi. I tak to się zaczęło.
Czy doczekamy się 3. części Kilera?
Byłem optymistą i sam zacząłem się w to angażować. Klarowały się pewne pomysły i idee. Niestety temat w pewnym momencie ucichł. Tu oczywiście musieliby się wypowiedzieć producenci, ale ta cisza wydaje się trwać zbyt długo, by mogło coś jeszcze z tego wyjść. Obawiam się więc, że ten film nigdy nie powstanie.
Panie Czarku, to był dla mnie ogromny zaszczyt móc z Panem porozmawiać. Dziękuję Panu za chwilę pańskiego czasu. Tak jak mówię, jest Pan łącznikiem pokoleń w mojej rodzinie.
Proszę już tak nie mówić, bo jak napełni się mój balon próżności, to co to potem będzie, jak pęknie (śmiech). Dziękuję bardzo za te słowa!