JACOB COLLINS-LEVY, gwiazda BIAŁEJ KSIĘŻNICZKI: „Rola to pretekst do samokształcenia” [WYWIAD]
Z okazji premiery serialu Biała księżniczka na kanale Epic Drama porozmawialiśmy z Jacobem Collinsem-Levym o jego głównej roli Henryka VII, współpracy z doświadczonymi aktorkami i feministycznej perspektywie całej produkcji. Premiera już dziś o 21:30, kolejne odcinki w każdą środę.
Jan Tracz: Krytycy nazywają twój serial połączeniem Gry o tron z Filarami Ziemi. To odczucia z zewnątrz, ale jakie są twoje własne?
Jacob Collins-Levy: To dramat kostiumowy, którego akcję obserwujemy z kobiecej perspektywy. Nie będę bawił się w żadne porównania. Gry o tron nawet nie widziałem. Nie dodam nic więcej (śmiech).
Postać Henryka VII pozytywnie zapisała się na kartach angielskiej historii, znawcy łączą jego panowanie z czasami dobrobytu, pojednania. Czy twoje przygotowanie bazowało wyłącznie na książkach Philippy Gregory?
Przyznam się bez bicia, że nawet nie ruszyłem tych powieści. Powiedziano mi później, że mój Henryk jest znacznie innym bohaterem niż ten, którego mamy okazję poznać w książkach! Na swoją obronę mam tyle, że czytałem bardzo wiele o tym człowieku, mowa tu rzecz jasna o biografiach. W szczególności pomógł mi jeden tytuł: The White King. Świetna lektura.
Widziałeś wcześniej Białą królową? Produkcja ta chronologicznie poprzedza Białą księżniczkę.
Nie, to było jedno z moich pierwszych pierwszych wyzwań aktorskich i postanowiłem, że nie zamierzam przyjmować żadnych bodźców z zewnątrz; skupiłem się na rozrysowywaniu mojego bohatera. Obejrzenie tamtego serialu prawdopodobnie zaczęłoby się wiązać z doszukiwaniem się inspiracji wśród aktorów i w całej zbudowanej przez niego atmosferze… Co do mojej postaci, okazała się ogromnym wyzwaniem (w szczególności jeśli dodamy do tego fakt, że była to moja praktycznie pierwsza rola). Henryk VII ma paranoidalną osobowość, a do tego okazuje się osobą nad wyraz złożoną, nawet dla najbliższych. To była podróż emocjonalna, a zarazem ekstremalne przeżycie (śmiech).
Od samego początku twój Henryk VII jest szorstkim, rozgoryczonym władcą, nieodnajdującym się w roli, którą porządek społeczny nakazuje mu odgrywać. Już pierwsze odcinki sugerują, że jego matka, Margaret Beaufort, zamieni swojego syna w marionetkę. To ona pragnie pociągać za wszystkie jego sznurki.
Masz całkowitą rację. Dodajmy również, że w Margaret wciela się sama Michelle Fairley, która jest znakomitą, wręcz rewelacyjną aktorką. Bardzo dobrze rozumie swoją postać, posługuje się wieloma narzędziami aktorskimi, by zarówno widz, jak i otoczenie czuli do niej pogardę lub przynajmniej żywili wobec niej ambiwalentne uczucia. To relacja bazująca na przeciwieństwach. Z jednej strony mamy ukazaną miłość dziecka do matki (i vice versa), zaś z drugiej widzimy, że Henryk z odcinka na odcinek coraz bardziej próbuje się uwolnić z jej szponów. Uważam, że te zależności udało nam się zaprezentować w cholernie przekonujący sposób.
Skoro mowa o współpracy aktorskiej, opowiedz mi o swojej chemii z Jodie Comer, która tutaj gra twoją serialową żonę, Elżbietę York.
Nie mieliśmy okazji poznać się przed próbami, co więcej, nie było jakiejkolwiek okazji, by przeprowadzić tzw. test chemii [dosłownie: test sprawdzający, na ile dwójka głównych aktorów pasuje do siebie, wytwarza chemię przyciągającą widza do ekranu – przyp. red.]. Kiedy zaczęliśmy prace nad serialem, nie wiedziała, że to ja zagram towarzyszącego jej Henryka. Nasze poznawanie się nawzajem idealnie harmonizowało z przebiegiem fabuły. Tam również nasze postaci, zmuszone do politycznego ślubu, powoli oswajają się ze swoimi wyrazistymi osobowościami. Fakt, że nie było w tym większej kalkulacji, że nie mieliśmy okazji czytać naszych dialogów podczas audycji, niespodziewanie zaowocował tą przysłowiową chemią aktorską.
Jawisz mi się jako ciekawy przypadek w branży, bo odnalazłeś się w roli historycznej. Przymiotnik „historyczny” w żadnym przypadku nie jest ułatwieniem dla tak ważnego debiutu telewizyjnego. Nie jest wdzięcznym zadaniem wcielać się w postać, o której twoja wiedza sięga prawdopodobnie jakiegoś minimum. Nie jesteś przecież historykiem z wykształcenia.
Cieszą mnie twoje słowa, ale muszę wejść z tobą w dyskurs. Rola Henryka VII była dla mnie absolutną przyjemnością. Ogromną! Jestem nerdem, naprawdę sporo czytam (Collins-Levy ma za sobą wielką półkę z masą książek), cały mój research był dla mnie najlepszym aspektem przygotowywania się do roli. Uwielbiam dążyć do zrozumienia bohatera, w którego akurat się wcielam – proces ten za każdym razem wygląda tak samo, nie mają na niego wpływu aspekty w rodzaju gatunkowości produkcji czy czasu, w którym rozgrywa się akcja. Nie miałem bladego pojęcia o historii brytyjskiej monarchii, o postaci Henryka. Ta rola była jedynie pretekstem do samokształcenia (śmiech).
Możesz mi powiedzieć, jakie są różnice między ukazywaną przez was opowieścią a rzeczywistymi dziejami Henryka VII i jego dworu?
Przeceniasz mnie, nie jestem w stanie (nie mam wystarczającej wiedzy), by móc odpowiedzieć na to pytanie (śmiech).
Odchodząc zatem od średniowiecznych realiów – gdzie jako aktor widziałbyś siebie w kolejnej produkcji historycznej? Chodzi mi o czas i miejsce.
Nie mam bladego pojęcia… Choć wiesz co, właśnie coś wymyśliłem. Patrzę na fakt, że w tym momencie mam na sobie taką staroświecką skórzaną kurtkę. I od razu wyobrażam siebie jako punka z lat 70., ulokowanego gdzieś w świecie CBGB [kultowy amerykański klub muzyczny – przyp. red.]. Jeśli zapytałbyś mnie jutro, to pewnie wymyśliłbym coś jeszcze bardziej pokręconego. To jest piękne w zawodzie aktora – stajesz się kimś w rodzaju samozwańczego podróżnika w czasie.
Od międzynarodowej premiery Białej księżniczki minęły cztery lata. Zmieniłbyś cokolwiek w swoim podejściu do roli i jej wykonaniu? Czego nauczyło cię to doświadczenie?
Prawdopodobnie wszystko. Nie widziałem tego serialu od czasów premiery, ale myślę, że nie zdzierżyłbym jego seansu dzisiaj. Nie zrozum mnie źle, całość jest świetną produkcją, ale nie chciałbym patrzeć na samego siebie sprzed tylu lat! Zagrałbym zupełnie inaczej. Jeśli chodzi o pozytywne aspekty, to na pewno doceniłem możliwość uczenia się od najlepszych. Otaczali mnie wybitni artyści ekranu; ja, chłopak bez żadnego doświadczenia, obracałem się w towarzystwie silnych i doświadczonych aktorek. Każdy dzień na planie był dla mnie nauką. Nie uczęszczałem do szkoły aktorskiej, wszystkie sceny działały na mnie stymulująco: zarówno jako sprawdzian moich predyspozycji, jak i kolejna lekcja. Miałem szczęście, że znalazłem we właściwym miejscu we właściwym czasie. To bardzo inspirujące.
Wspominałeś wcześniej o kontrastach płciowych. Kobieca perspektywa jest tutaj kluczowa, ona głównie wyróżniała (i do dziś wyróżnia) wasz serial. Mężczyźni często są tylko tłem.
Fundamentem opowieści jest kobieca perspektywa – to znak rozpoznawczy tej serii. Kiedy kręciliśmy produkcję w 2016 roku, dla całego zespołu ekscytujący był fakt, że takie założenie – połączenie historii z feministycznym punktem widzenia – miało znajdować się w centrum fabuły. W dzisiejszych czasach ten nurt jest dominantą wśród produkcji telewizyjnych, jednak jeszcze parę lat wcześniej tego typu przedsięwzięcie wiązało się zarówno z odwagą, jak i ogromnym ryzykiem.
Brzmisz dumnie, musiałeś mieć przeświadczenie, że tworzycie coś zupełnie nowego, wychodzącego poza ówczesne schematy.
Tak, ale wtedy bywałem dumny głównie z siebie, kiedy udało mi się nie spaść z konia albo kiedy nie przewróciłem się więcej niż dwa razy, bo akurat… miałem na sobie rycerską zbroję (śmiech). Sukcesem było, że udało nam się ukończyć cały projekt bez większych trudności; tak jak mówiłem, seriale historyczne to wielowarstwowe bestie. Musieliśmy być nieustannie w ruchu, nierzadko zmienialiśmy lokacje, do tego „zmuszono” nas do odnalezienia się w tak odległych czasach. Koniec końców nakręciliśmy produkt wart obejrzenia, więc cały trud miał swój cel. Efekt widzimy w postaci wysokiej oglądalności w różnych zakątkach świata.