search
REKLAMA
Wywiad

“Idę tam, gdzie mi pozwalają, i opowiadam dowcipy”. Wywiad z komikiem Charleyem McMullenem.

Michał Puczyński

2 czerwca 2015

REKLAMA

Polski stand up jest jak dzieciak, który ma trudności z jedzeniem łyżką. Kiedy ma dwa lata, to wciąż jest urocze, ale kiedy ma dwanaście lat, oznacza jakiś poważny problem. Dlatego też, chcąc zgłębić kulisy świata stand upu, poszukiwałem człowieka, który zna się na tym fachu. Oto i on: Charley McMullen, odnoszący sukcesy komik z Colorado i autor komediowego albumu Zen as Fuck.

cm1

Michał Puczyński, KMF: Słuchałem twojego albumu i wiem, jakim jesteś komikiem, ale chcę poznać człowieka, którym stajesz się po opuszczeniu sceny. Bo jeśli Louis C.K. próbuje w swoim serialu sprzedać jakiś morał, to brzmi on: “komicy stand upowi nie są tak zabawni i weseli, jakimi się wydają”. A zatem – jesteś zabawnym komikiem czy po prostu zabawnym gościem?

Charley McMullen: Na początek chciałbym zaznaczyć, że samoocena zawsze była dla mnie problemem. Wciąż nad nią pracuję, ale to możliwe, że błędnie odpowiem na pytania dotyczące samego siebie. Tak mnie już zaprogramowano.

Czy jestem zabawny na co dzień? Próbuję być. Bycie zabawnym zawsze stanowiło dla mnie najlepszy sposób wywierania dobrego pierwszego wrażenia. Jestem bardzo rozrywkowy wobec krewnych mojej żony na grillach i przyjęciach urodzinowych. Przyjaciele mojej córki mówią, że jestem zabawny w moich klipach na YouTube. W najlepszym przypadku, bazując na opiniach przyjaciół, mogę powiedzieć, że jestem “komikiem komików” – czyli komikiem, który może rozśmieszyć innych komików. Niekiedy to, co dzieje się na scenie, nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się po występie, kiedy sześcioro komików stoi na zimnym tarasie, podając sobie jointa i próbując nawzajem się rozbawić.

A jednak nie potrafię oszacować, jak zabawny jestem w danej chwili. Jeśli potrafisz być szybkim cwaniakiem, a przy tym nie uchodzić za gnojka, jesteś zabawnym kolesiem. Pracowałem w wielu nieznośnych zawodach, w których łatwiej przetrwać dzień, jeśli ktoś potrafi cię rozśmieszyć. Nie potrafię jednak zabrać się do tego od razu. Kiedy poznaję ludzi czy zaczynam nową pracę, jestem cichym introwertykiem. Wielu ludzi po paru tygodniach mówiło mi: “na początku myślałem, że jesteś dziwakiem, ale jesteś naprawdę zabawny”.

Louis CK ma rację mówiąc, że najbardziej nieszczęśliwi okazują się najlepszymi komikami. Jest ku temu masa powodów, a każdy komik ma własny. W moim przypadku rozbawianie ludzi pozwala mi poczuć się lepiej. Nie ma szybszego, bardziej satysfakcjonującego sposobu uszczęśliwienia nieznajomej osoby niż opowiedzenie jej dowcipu. A do tego ludzie chcą śmiać się z własnych problemów. Wiesz, że sam, jako typowy geekowy Amerykanin poddany umiarkowanej ilości codziennego stresu, mogę sprawniej opowiadać o depresji i nieporadności niż o miłości i pewności siebie? Wydaje mi się, że depresja jest powszechniejsza, a przy tym mniej destrukcyjna, niż się sądzi.

cm2

MP: Jak zostaje się stand upowcem? Podejrzewam, że to nie jest nagła decyzja: hej, a teraz spróbuję sił w komedii.

CMc: Odpowiedź na pytanie “dlaczego?” jest inna dla każdego. Mnie po prostu zawsze elektryzowało rozśmieszanie ludzi. W dzieciństwie oglądałem i nagrywałem godzinne komediowe specjale z HBO. Oglądałem je w kółko. Najbardziej lubiłem Richard Pryor: Here and Now, Robin Williams: Live at the Met i George Carlin: Jammin’ in New York. Zwłaszcza Carlina, któremu zawdzięczamy najlepsze chwile w historii amerykańskiej komedii na HBO. Chciałem być lubiany w taki sposób, w jaki ja lubiłem tych gości.

Nie myślałem o występach stand upowych aż do 16 roku życia, kiedy mój tata zdobył bilety na występ Carlina podczas jego tournée po Colorado. Siedzieliśmy pośrodku trzeciego rzędu. To wciąż najlepszy show, jaki widziałem. Chciałem sprawić, żeby ludzie dzięki mnie czuli to samo, co ja wtedy wśród tłumu. Ta myśl chodziła mi po głowie przez pewien czas. Wystąpiłem parę razy w klubach na występach otwartych dla każdego, ale kiedy miałem 18 lat, urodziła mi się córka i sporo się pozmieniało. Naprawdę zacząłem podążać za celem w wieku 30 lat. Występowałem z grupą zajmującą się improwizacją. Zacząłem otwierać ich występy 5- czy 10-minutowym stand upem. W końcu uświadomiłem sobie, że stand up sprawia mi więcej przyjemności niż improwizacja, więc zacząłem chodzić na otwarte występy tak często, jak mogłem. To odpowiedź na pytanie “jak?”.

To przy okazji moja ulubiona cecha komedii: to stuprocentowo równe pole gry. Tu nie ma żadnej granicy, którą możesz przekroczyć dzięki lepszemu sprzętowi, oprogramowaniu czy czemukolwiek. Jesteś tylko ty i twój materiał, i im jesteś zabawniejszy, tym jesteś lepszy. Kropka. Jedyny sposób, żeby stać się lepszym to pisać i występować – jedyne rzeczy, które może robić komik – aż staniesz się lepszy. “Jak?” jest więc takie same dla każdego.

MP: Jak wyglądały twoje pierwsze kroki w komedii?

CMc: Jeśli spojrzeć w przeszłość, moim pierwszym krokiem w komedii była odpowiedź na ogłoszenie o pracę w gazecie. Poszukiwano KJ-a (prowadzącego karaoke). Do tamtej pory chodziłem na karaoke dla zabawy, a nawet raz zastępowałem prowadzącego, więc uznałem, że to będzie dobry sposób, żeby sobie dorobić.
Minęło 10 lat i ciągle prowadzę karaoke. Dzięki temu wcześnie nauczyłem się, że kiedy zdobędziesz zaufanie widzów, możesz ich zabrać, dokąd tylko zechcesz. Mnóstwo KJ-ów, których widziałem, popełnia błąd polegający na próbie bycia zbyt cool, na wcielaniu się w jakąś niedorzeczną postać DJ-a. Od razu ich przejrzałem. Zawsze próbowałem być sobą przed widzami. Publika szanuje szczerość, nawet jeśli jest ukryta pod płaszczykiem dowcipów o kutasach.

W 2007 odpowiedziałem na kolejne ogłoszenie z gazety, które dotyczyło przesłuchania do grupy improwizatorskiej. Dołączyłem do Razor Wit, którzy zaczynali jako jedenastoosobowy zespół, potem zmniejszyli się do ośmioosobowego, potem do sześcio-, potem cztero-, dwu-, a potem znowu do czteroosobowego. Tylko ja i Paul Abeyta byliśmy stałymi członkami. On do dziś jest najlepszym aktorem-improwizatorem, jakiego znam. W końcu rozeszliśmy się we własne strony. Ja wybrałem stand up.

cm3

Nie wiem, czy poleciłbym podobną drogę komukolwiek innemu, ale karaoke i improwizacja to świetny budulec dla komika. To ćwiczenie, którego potrzebujesz, żeby być dobrym MC podczas komediowego show. Tak zwykle wygląda pierwsza faza. Pojawiaj się wystarczająco często na otwartych występach w klubie, a właściciel być może poprosi cię o poprowadzenie weekendu. To góra 15 minut z całego show: wprowadzasz dłuższy występ, potem wracasz i dziękujesz obsłudze, wprowadzasz atrakcję wieczoru, wracasz i mówisz ludziom dobranoc. Pięć zestawów w ciągu trzech dni. MC ma szczęście, jeśli dostanie 50 dolarów za cały weekend. Ale wystąp wystarczająco wiele razy i wystarczająco dobrze, a dostaniesz dłuższy występ, a po paru latach staniesz się atrakcją wieczoru.

MP: Jak wyglądał twój pierwszy występ?

CMc: Mój najpierwszy stand up wykonałem na konkursie talentów w szóstej klasie, jeśli już mamy być całkiem dokładni. Nie pamiętam z tego nic oprócz nagłego wzwodu na scenie i próbie ukrycia go w sposób dyskretny i skuteczny. Za swój pierwszy oficjalny występ uważam ten na otwartym wieczorze w barze naprzeciw call center, w którym pracowałem. Nie pamiętam żadnych dowcipów poza czymś o przeszłości papieża Benedykta i czymś innym o karłach. To było w 2006. Nie miałem wtedy pojęcia, jak się przygotować. Spisałem dowcipy słowo w słowo tak, jak chciałem opowiedzieć je na scenie. Teraz wiem, że to absurdalne i że nie powinieneś być wobec siebie tak rygorystyczny, jeśli chcesz, by widownia się z tobą identyfikowała.

Od tamtej pory nie robiłem stand upu – aż do 2010 i Razor Wit. Potem do grupy dołączył James Amos, po wzięciu udziału z Paulem i mną w produkcji lokalnego teatru. Pod koniec 2010 Razor Wit się z grubsza rozwiązało, a ja zacząłem z Jamesem dość regularnie uderzać na otwarte występy w pobliskich miastach. I to robię do dziś.

MP: Pomówmy jeszcze o twoim pierwszym występie. Jesteś za kurtyną, czekasz na swoją kolej (popraw mnie jeśli to wyglądało inaczej). Co czujesz?

CMc: Pierwszy show Razor Wit, który otworzyłem, miał miejsce w Pueblo, Colorado, w klubie The Red Raven. Oficjalnie to nie był klub, bo oficjalnie nie miał licencji na sprzedaż alkoholu, a jednak jakimś sposobem każda osoba na widowni była pijana jak skurwysyn, przez co przejście po bardzo stromej klatce schodowej było sytuacją typu “przetrwają najlepsi”. Kurtyny nie było, bo cały lokal był ogromnym i w sumie pustym pomieszczeniem o wysokim suficie. Stałem więc przed moim pierwszym występem za jedną z tych japońskich ścianek działowych. Miałem na sobie białą koszulę, czarny garnitur i czarny krawat, bo tak się zwykle nosili na scenie ludzie z Razor Wit, a zatem czułem się niekomfortowo na wiele sposobów naraz.

Miałem zrobić 10-minutowy występ. Ślęczałem nad notesem, myśląc czy nie wprowadzić jakichś ostatnich zmian w słownictwie, martwiąc się o to, jak wyglądam i ile z tego, co przygotowałem, będzie dla ludzi zbyt dziwne. Czułem że skacze mi ciśnienie i zmuszałem się do robienia głębokich wdechów, żeby mimo nerwów jakoś się trzymać. Czyli w sumie było tak samo, jak do dziś za każdym razem, gdy wychodzę na scenę.

cm5

Zaryzykuję, że zabrzmię jak dupek, ale kiedy było już po wszystkim, byłem z siebie dumny. Prawdę mówiąc, dowcipy w tamtym zestawie były raz lepsze, raz gorsze, ale czułem że zapracowałem na każdy wybuch śmiechu. Wszystko to było bardzo odmienne od improwizacji, podczas której miałem rekwizyty i podbudowę do żartów zapewnianą przez innych ludzi na scenie, i czego tam jeszcze nie było. Stand up wydał mi się po prostu czystym sposobem rozbawiania ludzi. Byłem tylko ja, mój materiał i oni.

MP: Załóżmy, że pudłujesz z dowcipem. Co robisz? Jedziesz zgodnie z planem czy zmieniasz scenariusz i improwizujesz? Powiedziałeś, że byłeś cały w nerwach – co jest stałą częścią występów na żywo – ale czy zawsze udaje ci się zachować spokój, albo przynajmniej wyglądać na spokojnego?

CMc: Mam nadzieję, że udaje mi się tak wyglądać. Bo na scenie wcale nie jestem spokojny. Robiłem to już chyba tysiąc razy, a i tak za każdym razem czuję motylki w brzuchu. Gdy dowcip pudłuje, odnoszę się do tego, jeśli tylko mogę szybko wymyślić coś zabawnego. Raz wylałem na scenę trochę wody mineralnej, żeby uczcić pamięć dowcipu, który właśnie umarł. Najgorsze, co mógłbyś zrobić, to powiedzieć widzom, że czegoś nie zrozumieli. To po prostu słabe. Zawsze powinieneś zakładać, że ludzie zrozumieli dowcip, ale ich po prostu nie śmieszy.

MP: A co, jeśli nie masz nastroju? Musiałeś kiedyś występować po kiepskim dniu, kiedy nie miałeś ochoty uśmiechać się i żartować? Umiesz po prostu przełączyć się w tryb komika?

CMc: W tym przypadku akurat mam szczęście, bo inni komicy, z którymi pracuję, często mi mówią, że jestem najzabawniejszy, gdy jestem smutny, zły albo sfrustrowany. Parszywy nastrój nigdy nie ograniczył moich możliwości czy chęci występowania. Z drugiej strony – występy jako MC na pewno ucierpią, jeśli jesteś w złym nastroju. To ty musisz naelektryzować widownię po słabym występie. Umiejętność fabrykowania takiej energii to zło konieczne w tym zawodzie. Ale znów – numery z karaoke były świetnym ćwiczeniem.

MP: Starłeś się z przeszkadzającymi osobami z widowni?

CMc: Zdarzało się. Zwykle ignoruję takich ludzi, jeśli tylko wykrzykują jakieś przypadkowe głupoty. Jak już odpowiadasz, najpierw musisz wiedzieć, co tak naprawdę zostało powiedziane, potem musisz przekuć to na dowcip, a potem obrócić go przeciwko przeszkadzającym. Jeśli potrafisz pracować z widownią, może z tego zrobić atrakcję całego występu. To prześmieszna sprawa, pod warunkiem, że wiesz, co robisz. Sam nie jestem zbyt dobry w urabianiu widowni. Chyba dlatego, że nigdy nie dążę do konfrontacji. Jednak jeśli ktoś krzyknie coś do mnie albo odniesie się do czegoś, co powiedziałem, zareaguję. Słabo wypadasz przed widownią, jeśli przynajmniej nie próbujesz się bronić.

cm6

MP: Zdarza się, że kończą ci się dowcipy? Pytam, bo wydaje mi się, że istnieje presja, by tworzyć nowe rzeczy, na przykład żeby zapełnić cały czas występu albo album. Masz czasem trudności z wymyślaniem dowcipów, czy praktycznie piszą się same?

CMc: Ooo, to gówno pisze się samo!! Ale nie, niezupełnie. Jak większość ludzi wykonujących kreatywny zawód (zauważ, że waham się przed użyciem słowa “artysta”, bo nie wszystko, co humorystyczne, jest sztuką. Jeśli jestem dumny z błyskotliwego dowcipu, wtedy nazwę go sztuką. Jeśli jestem dumny z odzywki, czegoś szokująco niewłaściwego albo z głupiej puenty, przedstawię ją właściwej widowni, ale nie nazwę jej sztuką), czuję dużą presję, by pozostać produktywnym. I tak jak w większości innych form sztuki (walić to), bywa, że czasem masz kryzys i blokadę. Możesz tylko zmusić się do skupienia na czymś w rodzaju komedii dopóki to nie minie. Na przykład teraz (23 lutego 2015) jestem po długiej serii występów, ale od miesięcy nie byłem w stanie niczego narysować (okazjonalnie dorabiam jako rysownik).

Bycie produktywnym w jakikolwiek sposób to odpowiedzialność ciążąca w zasadzie na każdym człowieku. I nie zawsze jest to proste. Dla komika presja, by pisać coś nowego, jest trudna zwłaszcza na początku. Jeśli jesteś taki jak ja, pierwsze dwa miesiące swojej kariery w komedii spędziłeś przed z grubsza tą samą widownią, złożoną z twoich przyjaciół i ludzi, których udało im się sprowadzić. Jest tak zwłaszcza w małym miasteczku. Dopóki nie zaczniesz wyjeżdżać na występy. Ale nawet wtedy przez większość wieczorów twoja publiczność składa się z innych komików, którzy słyszeli już wiele twoich dowcipów. Jeśli nie będziesz pisać nowego materiału, zauważą to i będą mieć ci to za złe.

Po pierwszym roku robienia stand upu wypracowałem zasadę: co najmniej jeden nowy dowcip w każdym występie. Nie stosuję się do niej, jeśli mam ważny show, za który ktoś mi płaci. Chamsko z mojej strony byłoby zawalić cały występ przez jeden nieudany dowcip. Ale na większości występów robię właśnie tak. I głównie to sprawia, że używam mediów społecznościowych.

Nowy dowcip na początek zawsze wrzucam na Facebooka. Robię tak, bo dzięki temu zachowuje się data wymyślenia dowcipu. Poza tym liczę, ile osób polubi dowcip w ciągu pierwszych dwóch godzin, ile z nich to inni komicy, i opinię ilu z nich cenię najbardziej. Facebook jest jak przesłuchanie dla dowcipu. Jeśli sobie poradzi, trafia na otwarty występ, a jeśli i wtedy da radę, trafi do show, i tak dalej, aż znajdzie się w albumie. Jak już zbierzesz solidne, wypróbowane dowcipy, które możesz skrócić właściwym wykonaniem, gromadzisz je, aż będziesz miał dwie godziny nowego materiału i montujesz w swój następny album. Tak wygląda metamorfoza/cykl życia kawałka. Kiedy już jest w albumie, wykonuję go tylko raz na jakiś czas – o ile nie odpuszczę go na dobre.

MP: Masz sporo dobrych dowcipów, ale czy to jedyny wymóg, aby komuś udało się w stand upie? Jest sporo komików-celebrytów, którzy wydają się bardziej popularni niż gwiazdy filmowe, a jednocześnie mają łatkę boleśnie nieśmiesznych. Chodzi mi o to, czy stand up jest częścią “amerykańskiego snu”. Czy musisz tylko być dobrym komikiem i starać się, aby stać się bogatym i znanym? A może za sławnymi komikami stoi coś jeszcze, na przykład budżet na reklamę i znajomości?

CMc: Stand up jest zdecydowanie czymś, co uważam za własną wersję amerykańskiego snu. To mój ostateczny cel: wykonywać stand up, powiedzmy, przez dziewięć miesięcy w roku (to nie dowcip o ojcostwie; dziewięć wydaje mi się okrągłą liczbą, mimo że jest liczbą nieparzystą), jeden miesiąc spędzać na pracy przy nowym numerze komiksu (który mógłbym sprzedawać podczas występów na żywo w kolejnym roku), kolejny miesiąc przy innym gównie: filmach krótkometrażowych, podcastach itp., i w końcu na miesiąc się przegrupować. Stand up byłby kręgosłupem tego wszystkiego.

cm4

Widziałem wielu ludzi, dla których amerykański sen oznacza sławę. W ich przypadku stand up wydaje się najłatwiejszym sposobem wybicia się. Jeśli im się udaje, dostajemy komika występującego w całym kraju, popularnego tylko dlatego, że jego teksty są sprowadzone do zidiociałego poziomu mas. Faceci tacy jak Gabriel Iglesias, Dane Cook, Tyler Perry i Larry the Cable Guy to świetny przykład sukcesu osiągniętego dzięki popularności, a nie naprawdę dobrej komedii. Oni mają materiał, który wydaje się celowo uproszczony, aby przemawiał do większości. To nic złego, jeśli chcesz być gwiazdą filmową, ale wykształconym widzom, którzy chcą zapłacić za możliwość obejrzenia show na żywo, dużo trudniej przez to znaleźć naprawdę zabawnych komików. Sława dla tamtych kolesi to ich amerykański sen. Widziałem, jak przezabawni komicy rezygnowali z frustracji, bo nie mieli ochoty porozumiewać się z własnymi widzami, a co dopiero im się przypodobać.

Fart – zwłaszcza jeśli mówimy o znajomościach z ludźmi z branży rozrywkowej, którzy pomogą ci prześlizgnąć się przez bramę – zdecydowanie gra tu rolę, ale myślę że dobry komik, który zasługuje na sukces, to komik, który nauczył się być sobą i zarazem być zabawnym. Mam na myśli, że raczej nie dorobię się śmiesznego sloganu. Z drugiej strony, gdyby ktoś pokazał mi scenariusz, a studio zaoferowało tyle forsy, co za Madeę [seria filmów Tylera Perry’ego – przyp. MP], pewnie bym się zgodził – gdyby tekst był naprawdę zabawny. Nie wydaje mi się, żeby ten warunek stawiali sobie ludzie, którzy chcą być gwiazdami filmowymi. Stąd tyle boleśnie nieśmiesznych występów w boleśnie nieśmiesznych filmach z byłymi komikami.

Ale wszyscy mamy prawo spełniać marzenia. Moje proste marzenie, które wciąż próbuję spełnić, jest nie mniej szczere niż ogromne, już spełnione marzenie Carrot Topa. Dopóki nikogo nie krzywdzisz, może być tak głupi, jak zechcesz, i odnosić wielkie sukcesy!

MP: Porozmawiajmy o twoim albumie Zen as Fuck. Jak wyglądała produkcja?

CMc: Album był moim pomysłem i, patrząc wstecz, wydaje mi się, że wcieliłem go w życie trochę przedwcześnie. Kiedy zdecydowałem się na nagranie, po raz drugi prowadziłem weekend w klubie komedii Loonees w Colorado Springs. Znaczy to tyle, że masz 15-minutowy występ, wprowadzasz półgodzinny występ, potem wracasz, dziękujesz obsłudze, reklamujesz show na następny weekend i wprowadzasz główną atrakcję trwającą 45 minut do godziny.

Każdy komik prowadzący dłuższy i główny występ, którego wprowadzałem, miał pudło ze swoimi płytami CD, które wyprzedawały się po pięciu występach. Niektórzy zarabiali na tym więcej, niż płacił im klub. Dzięki karaoke i projektom filmowym nauczyłem się całkiem sporo o nagrywaniu dźwięku, więc zabukowałem show w Pueblo, w miejscu niekojarzonym na co dzień z komedią, i dałem ludziom znać, że będę robił tam show trwający 45 minut do godziny. Wtedy był to najdłuższy występ, jaki kiedykolwiek dałem. Nawet zareklamowałem go jako Charley McMullen’s Album Show i nagrałem wszystko, podłączając kamerę Canon XL-H1 prost do soundboardu i używając drugiego mikrofonu na scenie, skierowanego na publiczność, do nagrywania słuchaczy. To był proces uczenia się, ale w końcu zgraliśmy materiał na Maca Johna Browna, odizolowaliśmy audio od wideo, wykasowaliśmy wideo i mieliśmy album gotowy do zmontowania w GarageBand bez absolutnie żadnych wydatków. Dlatego rozdawaliśmy go za darmo na Geek Juice. Lubię podejście “zrób to sam”, a teraz wykorzystuję to, czego nauczyłem się przy Zen as Fuck, przy produkcji kolejnego albumu, wstępnie zatytułowanego Like A Gentleman.

Materiał zgromadzony na Zen as Fuck zawiera te kawałki, które uznałem za najlepsze do roku 2013. Prawie dwa lata później wciąż od czasu do czasu korzystam z paru naprawdę dobrych dowcipów, ale w dużej części nagrania brzmię jak bardziej nerwowa i niezręczna wersja osoby, którą jestem po tych paru dodatkowych latach doświadczenia. Kocham ten album, ale gdybym miał go zrobić jeszcze raz, zaczekałbym co najmniej rok. Nie mogę uwierzyć, jak dobrze został przyjęty przez społeczność online. Jako gość, który zaczynał w podcaście, muszę przyznać, że wspieracie swoich.

MP: Jakie masz perspektywy? Jakie cele? Jak dalece planujesz swoją karierę?

CMc: Perspektywa to coś, z czym wcześnie się zmagałem. Na początku zdałem sobie sprawę, że nie mam “haka”. Jeśli jakiś gość ma nadwagę, cały jego repertuar może być tylko o tym. Jeśli jest czarny, jest Latynosem albo gejem – może mówić tylko o tym. Nie ma we mnie niczego, czego od razu mogłaby się czepić publika. W końcu wystarczająco wielu ludzi zaczęło reagować na dziwniejszy materiał i gry słów, a ja zadowoliłem się byciem “zdezorientowanym outsiderem”. Dziś komicy wyglądający jak ja (broda, okulary, czarna bluza z kapturem) stanowią praktycznie podgatunek. Wydaje mi się, że perspektywa mnie dogoniła. Moim celem jest zarabianie na życie dzięki komedii. Jak daleko możesz planować coś takiego? Ogólnie mój plan na przyszłość to być komikiem przez resztę życia. Próbuję bookować następne występy każdego dnia, więc planowanie jest w moim przypadku uzależnione od tego, kto pozwoli mi być komikiem. Idę gdzie mi pozwalają i opowiadam dowcipy.

cm7

MP: Wielkie dzięki za rozmowę. Gdzie powinniśmy się udać, żeby posłuchać Zen as Fuck?

CMc: Mój album wciąż jest dostępny za darmo na www.geekjuicemedia.com. Skoro już tam jesteś, sprawdź inne występy, podcasty i artykuły. Ci mali dziwacy odwalają tam dobrą robotę. Dzięki za wywiad, człowieku. I LOVE YOU, POLAND!!

REKLAMA