CHYBA PO PROSTU JESTEM KRNĄBRNA. Rozmowa z Jagodą Szelc
O Jagodzie Szelc zrobiło się głośno w 2017 roku, kiedy jej kinowy debiut – Wieża. Jasny dzień – zaczął zbierać nagrody na festiwalach w Berlinie, Gdyni, Krakowie i nie tylko. Rok później dostała Paszport Polityki w kategorii Film “za niezależność, świeżość spojrzenia, artystyczną konsekwencję i wyjątkowo oryginalny sposób ukazania świata na krawędzi”. Drugi film Jagody Szelc to Monument, dyplom studentów Wydziału Aktorskiego PWSFTviT w Łodzi, dystrybuowany przez firmę Velvet Spoon.
Z Jagodą Szelc spotkałem się we wrocławskim Kinie Nowe Horyzonty w Dzień Kobiet. Nie miałem goździka, ale życzenia złożyłem, zamówiliśmy coś do picia i przyczailiśmy się w spokojnym kącie na piętrze.
Jan Dąbrowski: Mówisz o Wieży. Jasnym dniu, że to jest film, który ma się rozpaść, i rzeczywiście tak jest. Monument de facto robi to samo, ale on nie rozpada się gatunkowo, tylko stylistycznie.
Jagoda Szelc: On się trochę po prostu inaczej rozpada, ale generalnie bardzo lubię rozpad i trochę lubię też obnażać, że filmy są filmami. Nie podoba mi się taka zabawa w pokazywanie widzom, żeby oni tak naprawdę uwierzyli w film. Najważniejsze, żeby uwierzyli w kino, a nie w film. Ja lubię słowo „maszyna”, bo jakoś tak czuję, że to właśnie tym jest. Mogą być zdystansowani.
Założenie było takie, że po Wieży… wszyscy mówili: „Taki fajny ten film, tylko szkoda, że końcówka taka niezrozumiała”. Pomyślałam, że tym razem zrobię film, który będzie miał w pewnym sensie końcówkę będącą kliszą, ale wnętrze tego filmu będzie takie jak końcówka Wieży…. I to po raz kolejny udowodni, że widz i tak jest odpowiedzialny za to, co obejrzał, i nikt mu nie pomoże. I to jest wspaniałe: przypomnieć sobie, że jest się wolnym dzięki czemuś takiemu.
Wydaje mi się, że dzięki temu film nie ma konkurencji. Najczęściej, nawet jeśli film ma otwarte zakończenie, to wszystko i tak jest w ramach jakiejś konwencji i to jest de facto powielanie kolejnego schematu. A podczas seansu Monumentu widz pod koniec dostaje w pysk dwa razy: najpierw tym, że nagle ogląda coś zupełnie innego, a potem jest to domknięcie…
Które jest przełamaniem, ale tak naprawdę nie jest.
Tak. Mnie się trochę chciało śmiać, bo z jednej strony film bardzo odjeżdża od czegokolwiek znanego, a z drugiej zamyka się czymś pochodzącym z konkretnej kliszy. I z tego, co widziałem, ludziom się to bardzo nie podoba.
Jest różnie. Jedni wolą ten film od poprzedniego. Niektórzy w końcu się cieszą, że coś się domknęło, ale tak naprawdę on domyka się tylko pozornie. Ale to jest tylko jedna rzecz. Druga jest taka, że trudno mi nawiązać do twoich słów z jednego konkretnego powodu – ja swoich filmów nie jestem w stanie zobaczyć. Nie jestem w stanie ich obejrzeć i to jest ta cena, którą my płacimy za robienie swoich filmów. Na poziomie meta jest to niewykonywalne i między innymi dlatego trudno jest mi to porównywać. Jeśli jednak to wybija, biorę to jako komplement.
W takim razie bardzo mi miło.
Powiem ci coś, co nie do końca jest związane z tym pytaniem, tylko z poprzednim. Nam zależało na tym, żeby struktura tego filmu na poziomie postawy artystycznej była zbudowana tak, by ten film kostniał w trakcie trwania, podobnie jak postmortalnie kostnieje ciało. Film zaczyna się organicznie, kamerą z ręki, później stopniowo wchodzi w jazdy, w statyw i zoom włoski, soczewkowanie. On twardnieje, żeby na końcu znowu się od tego odciąć i z tego wyswobodzić.
Poza tym, że film sam w sobie nie wchodzi do żadnej niszy, bo nie ma takiej niszy, to jeszcze w dodatku nie został zrobiony za oszałamiające pieniądze…
Nie, my mówimy, że on został zrobiony za nanobudżet. To były naprawdę szalenie małe pieniądze.
I nagle okazuje się, że za mniej niż dziesięć milionów dolarów i bez nazwisk z pierwszych stron gazet można zrobić film, który urwie dupę. I jeszcze nie ma go gdzie wsadzić. Udowodniłaś, że da się nakręcić w ten sposób coś nowego, co stanowi jakość nieosiągalną dla wielu produkcji. Jak to jest, że za większe budżety powstają znacznie mniej oryginalne rzeczy?
Nie wiem, jak jest, i tak jak mówię, jest mi trochę niezręcznie się porównywać, wiem natomiast jedną rzecz. Ja dostałam dwie bardzo mocne ramy od rektora szkoły filmowej, który je wymyślił. Ramy są dobre. Pierwsza jest taka, że to są małe pieniądze, ale przecież trzeba umieć pisać pod budżet. Druga rama to zatrudnić aktorów z ostatniego roku Wydziału Aktorskiego. Ten rok był superzdolny. Wiedziałam, że to artyści, tak też ich traktowałam i to dostałam w zamian. Najważniejsze jest, jak determinujesz swoje relacje z kimś. What goes around, comes around. To jest prawdopodobnie jedyny film w życiu, który zrobiłam/zrobię na zamówienie. Rektor Mariusz Grzegorzek dał mi wolną rękę. Byłabym głupia, nie biorąc tego. Po pierwsze: wydaje mi się, że jest bardzo dużo ludzi, którzy piszą bardzo dobre scenariusze, ale jest trochę mniej ludzi, którzy potrafią czytać dobre scenariusze. Arthouse ma w Polsce małą szansę na finansowanie. Szkoła filmowa jest autonomiczna, więc się nie boi. Mariusz Grzegorzek jest wariatem, więc najlepiej rozumie innych wariatów. I to jest prawdopodobnie pierwszy powód, dla którego będzie tych filmów coraz więcej, bo kolejne dyplomy powstają w tym momencie, Ala Brudzińska robi kolejny bardzo ciekawy dyplom aktorski. A druga rzecz jest taka: czuję się bardzo nielegalnie w środowisku filmowców. Kiedyś obiecałam sobie, że nie będę tego robiła do końca życia, więc nie martwię się o to, że ta droga się w pewnym momencie skończy. Mogę dociskać pedał gazu do końca. Prawda jest taka, że za takie małe pieniądze mogłam skoczyć, jak to mówi Mariusz Grzegorzek, łbem na mokrą szmatę… z rozbiegu. Ten film też robiłam po to, żeby nie ulec klątwie drugiego filmu. Wszyscy zaczęli mnie straszyć tym drugim filmem i sobie pomyślałam: „Świetnie, robię”. Dużo ludzi zaczęło mi opowiadać, kim ja jestem, co też jest dla mnie zadziwiające, bo ja sama ledwo wiem, kim jestem. Powstały na mój temat jakieś opinie, więc pomyślałam sobie, że w takim razie wspaniale byłoby je natychmiast albo zburzyć, albo przebić.