Życie Pi
Bałem się tego filmu. Bałem się, że kiepskie wrażenie, jakie wywarł na mnie zwiastun, to jedynie czubek góry lodowej pełnej rozczarowania i irytacji. Ten stan, czy jak kto woli pewne nastawienie do filmu, zostały wzmocnione skojarzeniami, które budziła we mnie książka Yanna Martela. Jego „Życie Pi” to bowiem literacki hit globalny: ponadnarodowy i ponadrasowy, skierowany do każdej z grup społecznych. Nie ważne, czy masz lat 11, czy 59, jesteś ambitną dziewczynką, czy mało żwawym staruszkiem. Yann Martel napisał powieść dla Ciebie.
Taki uniwersalizm implikuje jeden pewnik, niczym liczba Pi: historia musi być na tyle prosta, żeby móc się w nią zaangażować bez względu na wykształcenie, pochodzenie czy wiek. Powieści co prawda nie czytałem, lecz jestem pewien, że taka jest (a jeśli nie jest, to mam prawo do niesprawiedliwych skojarzeń). Proste tezy, czytelne hiperbole, emocjonalne głaskanie po główce – w końcu jeśli coś ma zafrapować nastolatka, to nie ma zmiłuj, musi być odpowiednio i bezproblemowo złożone. A że prostotę nieraz łatwo powiązać z kiczem, czego dowodów w świecie sztuki aż nadto, skojarzyłem jedno (uniwersalny hit) z drugim (trailer z wizualnymi fajerwerkami), co dało w efekcie oczekiwania, które oczywiście miałem, a które wędrowały w konkretną, dość negatywną, stronę.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale film Anga Lee to jedno z największych zaskoczeń tego roku, które ma wszystkie spodziewane wady i przy okazji moc, która wady kompletnie niweluje.
Wszystko sprowadza się do bardzo konkretnego pytania, na które nie ma konkretnej odpowiedzi: czy wierzysz w istnienie Boga? Słysząc tego typu pytanie rzucane z ekranu w pierwszych minutach mimowolnie ciary przechodzą po plecach i to bynajmniej nie z powodu wspaniałości filozoficznej zagwozdki, na którą mogę jedynie odpowiedzieć „nie”. Jeśli ktoś porusza tego typu zagadnienie i wiesz jednocześnie, że za moment będzie opowiadał o swojej niesamowitej i nieprawdopodobnej przygodzie z tygrysem na łódce, to zwyczajnie ręce opadają, bo właśnie ziszcza się Twój czarny sen dotyczący coelhowatości „Pi”.
Pytania o sens życia, miejsca na ziemi, roli przypadku, miłości, śmierci są bardzo niebezpieczne, bo jeśli ktoś je rzuca, to tylko po to, aby zaszczepić pewną wątpliwość i po chwili podrzucić stosowną sugestię, co do możliwej odpowiedzi, dzięki czemu wszystko złoży się w poniekąd logiczny dowód. Na tego typu ewangelicką postawę ja się w kinie nie godzę, tym bardziej, gdy jest podlana spodziewanym naiwno-sentymentalnym sosem. Prawdopodobnie mój światopogląd odrzuca nachalne kazanie, jednak…
…jednak tym jednym pytaniem i jedną odpowiedzią Ang Lee wywindował film znacznie wyżej niż się może wydawać. Prosta historia rozbitka, który wraz z tygrysem (i kilkoma innymi zwierzętami) dryfuje samotnie po oceanie, ma w sobie moc, której dawno w kinie nie doświadczyłem. Pi, już dorosły, zaczynając swoją opowieść i pytając o istnienie Boga, narzuca pewien religijny ton historii, który – na szczęście – z każdą sekundą się ulatnia.
Przede wszystkim moc kryje się w cudowności natury. Niektórzy nazwą to boskim porządkiem świata, a ja jednak optuję za bardziej ateistyczną wersją, skupiającą się na różnorodności i tajemniczości świata zwierząt i roślin. Kamera Claudio Mirandy już od pierwszych scen pokazuje bogactwo kolorów, faktur, tonów. Buduje nienaturalnie piękną bajkę: unika brudu, smrodu i pierwotnej przemocy. To więc świat jednocześnie bardzo zagłębiony w naturę, pokazujący jej wiele odcieni, ale również na tyle sterylny, że bardzo daleki od dokumentalnej formy. Dlaczego jest to ważne? Bo “Życie Pi” to przede wszystkim pochwała życia – nie jego afirmacja, bo na nią nie ma miejsca siedząc samotnie na środku oceanu. To pochwała złożoności i niesamowitości, na bazie których można budować różnego typu życiowe sensy, nawet bez większych konotacji religijnych i bez bezpośrednio wyłożonych słów, tłumaczenia i podporządkowania tezie.
Dlatego w “Życiu Pi” obraz jest najważniejszy. To na pewno jeden z najlepiej sfotografowanych filmów ostatnich lat, nawet jeśli każde ujęcie zostało stuningowane cyfrowo i mimo tego, że każde wypełnione jest olbrzymią liczbą efektów specjalnych, poczynając od filtrów, przez odpowiednią korekcję tła, a kończąc na komputerowo wygenerowanych zwierzętach. W żaden sposób pewna umowna sztuczność nie ujmuje nic z niesamowitej roboty, jaką wykonał Miranda. Tutaj osiągnięto mistrzostwo świata w łączeniu dwóch światów: tradycyjnego i na wskroś nowoczesnego. Oczywiście zasadne jest pytanie, w jakim procencie za stronę wizualną odpowiada Miranda, a w jakim sztab grafików, bez których „Życie Pi” nie wyglądałoby tak, jak wygląda. Podobno dzisiaj autor zdjęć to nie tylko operator kamery, ale też człowiek odpowiedzialny za wszystkie wizualne aspekty dzieła, nawet jeśli to nie on technicznie za nie odpowiada. Z drugiej strony, choć wszelkie aspekty wizualne filmów są coraz ważniejsze (to pewien marketingowy wyróżnik filmów), to rola autora zdjęć nie jest już taka sama… I nawet nie wiem, czy zespół speców od CGI, czyli postprodukcja, nie staje się ważniejszy, istotniejszy.
Niemniej moc „Życia Pi” czai się w naprawdę niesamowitej formie, przepięknych bajkowych scenach na oceanie, idealnie użytych efektach 3D. I to one stanowią o największej sile filmu, bo estetycznie są powalające (choćby Pi przyglądający się tonącemu statkowi) i mające w sobie sporo z filmowej magii, wcale nie tak często w kinie spotykanej.
A co z odpowiedzią na najważniejsze pytanie? W końcu od tego się zaczyna i ma być przecież dowodem na „coś więcej” ponad zachwyt nad technikaliami. Oczywiście odpowiedź pada, dość zaskakująca i nieoczywista.
I oczywiście niczego nie zdradzę, bo jednak dla tego momentu, dla jednej z ostatnich scen, „Życie Pi” warto zobaczyć.