Podobno najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Kiedy jesteśmy dziećmi, co drugą noc spędzamy na skraju łóżka, ściskając w rękach kołdrę i głowiąc się nad tym, jak będzie wyglądał potwór, który wyskoczy za kilka godzin z szafy. Wyobraźnia płata nam figle, sprawia, że widzimy rzeczy, których nie ma i nigdy nie było – aż za dobrze pamiętam, jak gdy miałem 7 czy 8 lat, bałem się wyjść w nocy do łazienki, przekonany o tym, że cień rzucany przez jeden z mebli jest cieniem morderczego karła, który zaczaił się na mnie z nożem w salonie (true story). Prawda jest jednak taka, że równie mocno, a może nawet i mocniej boimy się rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydają się nam znajome. Coś jest jednak z nimi nie tak – nasz niepokój wzbudza jakiś szczegół albo dziwne okoliczności. Zach Cregger żeruje w Zniknięciach na tego rodzaju strachu. Tworzy jeden z najbardziej przeszywających obrazków współczesnego horroru w banalnie prosty sposób. No bo czego tu się bać? Przecież to tylko dzieci biegnące przez ulicę z szeroko rozpostartymi ramionami.
Punkt wyjścia Zniknięć jest, co tu dużo mówić, doskonały. O 2:17 w nocy 17 dzieci, uczęszczających na co dzień do tej samej klasy, znika w tajemniczych okolicznościach. Nagrania z domowych monitoringów stawiają sprawę jasno: nikt ich nie porwał, nikt nie zmusił do ucieczki. Dzieci po prostu wstały z łóżek, otworzyły drzwi wejściowe i wybiegły przed siebie w ciemną noc. Właściwa akcja filmu Creggera rozpoczyna się mniej więcej 30 dni po tytułowych zniknięciach. Niewyjaśniona zagadka wisi nad małym miasteczkiem, jak gdyby żywcem wyjętym z prozy Stephena Kinga. Policja rozkłada ręce, FBI tak samo. Tajemnica odciska swoje piętno na życiu mieszkańców: nauczycielka (Julia Garner), która sprawowała pieczę nad zaginionymi dziećmi, staje się kozłem ofiarnym społeczności; ojciec jednego z chłopców (Josh Brolin) rozpoczyna śledztwo na własną rękę, kierowany gniewem i narastającym poczuciem bezradności; lokalny stróż prawa (Alden Ehrenreich) próbuje przejść nad sprawą do porządku dziennego, wmawiając sobie, że sam nie jest w stanie niczego zmienić.
W klasycznej już Filozofii horroru Noël Carroll dowodził, że struktura kina grozy – bardziej niż jakiekolwiek innego gatunku – opiera się na systemie pytań i odpowiedzi. Bohaterowie horrorów, podobnie jak detektywi albo policjanci, mierzą się często z zagadkami, choć nie zawsze sformułowanymi wprost. Przyjemność odbiorcza płynąca z obcowania z kinem grozy zasadza się w takim wypadku nie tylko na doraźnym przeżywaniu kolejnych spazmów strachu, ale przede wszystkim na powolnym odkrywaniu sensu fabuły – stawianiu pytań, snuciu hipotez i poznawaniu odpowiedzi. Gdyby Carroll zaczął pisać Filozofię horroru dzisiaj, to mógłby użyć Zniknięć jako koronnego przykładu dla swojej teorii. Pytania, jakie stawia przed nami Cregger w otwarciu filmu, są tak samo oczywiste, co intrygujące: gdzie znajdują się zaginione dzieci? Co sprawiło, że wybiegły one w środku nocy ze swoich domów i nigdy nie wróciły? Reżyser i scenarzysta odkrywa karty bardzo powoli – wykorzystuje do tego celu narrację polifoniczną, czym zasłużył sobie już na porównania do Magnolii Paula Thomasa Andersona. Dzieli swój film na rozdziały, odpowiadające perspektywom kolejnych, kluczowych dla rozwiązania zagadki postaci. Skacząc pomiędzy różnymi punktami widzenia, Cragger mimochodem odsłania przed nami nowe elementy fabularnej układanki. Testuje naszą cierpliwość, miesza tropy, pełnego wyjaśnienia udzielając dopiero w ostatniej fazie filmu.
Co jakiś czas na pierwszy plan wybija się komediowa przeszłość Creggera. Reżyser przeszedł na dobrą sprawę bardzo podobną drogę do Jordana Peele’ego – od popularnego komika (w tym wypadku członka satyrycznej grupy „Whitest Keeds U’ Know”) do utalentowanego reżysera filmów grozy. Elementy czarnej komedii mogliśmy odnaleźć już w poprzednim filmie Creggera, nie do końca spełnionych Barbarzyńcach, tutaj są one jednak dużo bardziej wyraziste. Humor, a konkretniej jego proporcje względem horroru, to zresztą jeden z aspektów, który może wzbudzić kontrowersje i podzielić widzów. Reżyser sięga po komedię regularnie, aby oczyścić atmosferę i rozładować napięcie, czasami w momentach, w których owo napięcie byłoby wskazane. Wielki finał inscenizuje w atmosferze beztroskiej groteski – zamiast drżeć ze strachu albo siedzieć w napięciu na krawędzi fotela, na moim seansie widownia reagowała donośnymi wybuchami śmiechu. Osobiście nie mam z tym problemu (ba, uważam nawet, że dokładnie o taki efekt Creggerowi i spółce chodziło), ale najbardziej ortodoksyjnym fanom horroru, wybierającym się do kina tylko w jednym celu, podobne reakcje do gustu zapewne nie przypadną.
Zniknięcia to w gruncie rzeczy bardzo dziwny film – nie uważam tego jednak, broń Boże, za wadę. Z jednej strony można potraktować go po prostu jako świetnie zaprojektowane, fenomenalnie napisane i wyreżyserowane kino rozrywkowe. Z drugiej – jest tu wystarczająco dużo wskazówek, aby przeczytać historię jako zakamuflowaną alegorię szkolnej strzelaniny, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę oryginalny tytuł (Weapons), lokalny kontekst amerykański i wielki karabin maszynowy unoszący się nad domem w jednej z kilku sekwencji sennych. Cregger zdaje się przy tym żadnego modelu odbioru nie faworyzować. Jego film jest elastyczny, nagina się do widza. Komedia, horror, thriller, dramat psychologiczny, a nawet baśń – wiele różnych konwencji idzie tu ze sobą pod rękę. Reżyser panuje nad wszystkimi, choć naturalną koleją rzeczy w jednych odnajduje się lepiej, a w innych gorzej. Pomimo paru drobnych potknięć – wciąż nie jestem przekonany do ostatecznego rozwiązania zagadki, ale może to kwestia nazbyt obiecującego punktu wyjścia – Zniknięcia są niewątpliwym sukcesem artystycznym i marketingowym. Dla swojego twórcy okażą się natomiast, jestem tego pewien, biletem wstępu do grona najciekawszych głosów współczesnego kina grozy. Już niedługo nazwisko Creggera będziemy wymieniać jednym tchem obok Jordana Peele’ego, Ariego Astera, Roberta Eggersa czy Oza Perkinsa. I to całkiem zasłużenie.