W miarę dobry początek zwiastował znacznie lepszy sezon. Obejrzałem ostatnie odcinki pierwszej części drugiego sezonu Wednesday (tak, brzmi to skomplikowanie) i… cóż, po początkowym entuzjazmie od trzeciego odcinka musiałem zdjąć różowe okulary. Niestety – jest średnio.
Pierwszy sezon Wednesday to największy anglojęzyczny hit Netflixa, który niespodziewanie stał się popkulturowym fenomenem i modą. Serial miał swoje wady – sporo w nim było bla-bla teenage dramy – ale trzymał coś, co stanowiło motor napędowy poprzednich adaptacji komiksu: pokręconą moc rodziny Addamsów, która mimo mroku i dziwactw była groteskowo ciepła i lojalna wobec siebie. Teraz dostaliśmy historię o społecznie niedostosowanej córce Morticii i Gomeza (chemii między nimi nadal nie czuję), ale wciąż z dużym atutem – Wednesday chce być JAKAŚ. Nie kopiuje wytartych schematów Addamsów, które i tak nie przyciągnęłyby dzisiejszej młodzieży. A ten serial jest absolutnym hitem wśród moich uczniów. To też świetnie obsadzona produkcja, w której Jenna Ortega błyszczy i udowadnia, że ta rola została dla niej stworzona.
Początek drugiego sezonu dawał nadzieję – klimat pierwszej odsłony został zachowany, jest trochę grozy, parę burtonowskich smaczków (raczej w formie dodatku niż fundamentu). Nie spodziewałem się, że Steve Buscemi, parafrazujący memiczne „How do you do, fellow kids?”, okaże się dokładnie tym, czego potrzebowałem. Owszem, tempo na starcie jest niespieszne, ekspozycja momentami przydługa, ale większe zagęszczenie Addamsów w Addamsach zawsze mnie cieszy. Jenna Ortega fajnie koresponduje z fenomenem swojej postaci – potrafi nawet nabijać się ze sławy Wednesday. Drugi plan również daje radę, a klimat jest zauważalnie mroczniejszy niż w pierwszym sezonie. Do tego dostajemy typowo burtonowskie wstawki (historia zakopanego chłopaka w animacji poklatkowej), miłe cameo Haley Joela Osmenta i kilka fajnych „jajeczek” porozrzucanych tu i ówdzie.
Problem w tym, że od pewnego momentu całość grzęźnie w narracyjnym mule. Fabuła niby posuwa się do przodu, ale robi to w kółko, multiplikując punkty zwrotne, aż zaczyna dominować wrażenie zagubienia. Dochodzi syndrom nadmiaru wątków – chwilami nie wiem, co jest osią historii i czy naprawdę kryje się tu coś więcej, niż już odkryto. Owszem, eksplorujemy historię Dziwadeł, świat poza Nevermore, ale brakuje spójnej nici. Gołym okiem widac też różnice poziomów u różnych reżyserów, którzy są odpowiedzialni za kolejne odcinki.
Najbardziej boli jednak to, że twórcy jakby zapomnieli o relacjach między starymi bohaterami. Enid błąka się po ekranie bez celu, wątki Bianci, Ajaxa czy Eugene’a kompletnie się nie zazębiają z główną fabułą i nie mają kontaktu z tytułową bohaterką. To dziwne i rozczarowujące. Nowe postaci dostają swoje pięć minut (szczególnie podoba mi się psychotyczna Pani Niewidzialna), ale stare relacje giną gdzieś w tłumie.
Coraz wyraźniej czuć też, że świeżość formuły się wyczerpuje, a dialogi tracą pazur. Wątek samej rodziny Addamsów wypada najsłabiej – Morticia i Gomez nadal pozbawieni są chemii, groteskowości i dziwności, które powinni mieć. Catherine Zeta-Jones mota się w roli, którą Anjelica Huston odegrała ge-nial-nie. Wciąż mam wrażenie, że jej Morticia mogłaby w każdej chwili oznajmić Gomezowi, że jest z nim z litości. A Pugsley… cóż, jego obecność wydaje się kompletnie zbędna. Najbardziej kuriozalny i absolutnie idiotyczny fabularnie wydał mi się powrót Christiny Ricci – absolutnie nie pojmuję motywacji i sensowności działań tej bohaterki. To zwykła strzelba Czechowa w najsłabszym wydaniu.
Całość kończy się też czymś, czego absolutnie nie znoszę – wielkim, dramatycznym cliffhangerem, który pachnie klasycznym „zabili go i uciekł”. Takie zagrywki rzadko wychodzą dobrze – najczęściej twórcy uciekają od odpowiedzialności, mają problem z sensownym rozwiązaniem sytuacji i trudno im utrzymać stawkę. A tu właśnie w tę pułapkę się pakujemy.
Drugi sezon Wednesday zaczynał się obiecująco – był mroczniejszy, chwilami zabawniejszy, z ciekawymi dodatkami. Niestety, im dalej, tym bardziej opowieść traci spójność, a relacje, które stanowiły serce tej historii, rozpływają się w nadmiarze wątków. Ortega wciąż dźwiga serial na swoich barkach, ale nie da się oprzeć wrażeniu, że to coraz mniej Wednesday, a coraz więcej chaotycznego, młodzieżowego fantasy z burtonowskim lukrem na wierzchu.