ŹLE SIĘ DZIEJE W EL ROYALE. Krwawo, mrocznie i stylowo
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte to w historii Stanów Zjednoczonych czas szczególny. Wtedy właśnie zamordowany został John Fitzgerald Kennedy, konflikt zbrojny w Wietnamie osiągnął apogeum, w siłę rósł antywojenny ruch hippisowski, spustoszenie w Hollywood siał Charles Manson, a afera Watergate doprowadziła do ustąpienia z urzędu Richarda Nixona. Źle się dzieje w El Royale w pośredni lub bezpośredni sposób nawiązuje do wszystkich z wymienionych zdarzeń, jednocześnie fundując widzowi ponad dwie godziny spędzone na krawędzi kinowego fotela.
Wszystko zaczyna się, jak to zwykle bywa, dość niewinnie. Do położonego na granicy dwóch stanów hotelu El Royale, który lata świetności ma już zdecydowanie za sobą, przybywają w różnych odstępach czasowych cztery skrajnie różne postaci: podstarzały ksiądz, niespełniona piosenkarka, akwizytor wciskający ludziom odkurzacze oraz młoda, zagadkowa kobieta. Wszyscy wynajmują po jednym pokoju, po czym każdy z nich rozchodzi się w swoją stronę. Szybko okazuje się, że nieomal nikt z nich nie jest tym, za kogo się podawał, a sam hotel skrywa pewną mroczną tajemnicę, której wyjście na jaw mogłoby zaszkodzić wielu wpływowym osobom. Wkrótce padają pierwsze strzały, a liczba gości zaczyna drastycznie maleć.
Kreacje aktorskie
Źle się dzieje w El Royale to przede wszystkim imponujący koncert aktorski. Fantastyczny jest tutaj Jon Hamm, który pod wyuczoną nawijką sprzedawcy odkurzaczy skrywa drugą tożsamość. Swoją najlepszą kreację ostatnich lat, zaraz obok tej z Aż do piekła oczywiście, stworzył w filmie Drew Goddarda Jeff Bridges. Dakota Johnson chyba definitywnie zerwała z wizerunkiem Anastasii z trylogii Greya, zaliczając w tym roku naprawdę dobre występy właśnie w Źle się dzieje w El Royale oraz Suspirii Luki Guadagnino. Pisząc o kreacjach aktorskich, nie mogę nie wspomnieć o Chrisie Hemsworthie, który podporządkował sobie całą drugą połowę filmu. Odtwórca roli Thora miał już okazję współpracować z Goddardem przy okazji realizacji jego poprzedniego obrazu – Domu w głębi lasu. Widać jak na dłoni, że obaj utalentowani panowie doskonale się rozumieją i uzupełniają. W efekcie Hemsworth wypada w roli stylizowanego na Charlesa Mansona psychicznie chorego przywódcy religijnej sekty wyśmienicie. Goddard zadbał jednak nie tylko o pierwszo- oraz drugoplanowe postacie. W króciutkim epizodzie na ekranie bryluje sam twórca Mamy i Wyśnionych miłości – Xavier Dolan. Amerykanin obsadził kanadyjskiego aktora oraz reżysera w roli apodyktycznego producenta muzycznego, który w ekscytującym monologu tłumaczy czarnoskórej piosenkarce, ile dokładnie jest wart jego cenny czas.
Konstrukcja
Pod tym właśnie względem obraz Goddarda wygląda chyba najciekawiej. Każdy z czwórki gości ma intrygującą przeszłość, którą poznajemy krok po kroku w retrospekcjach. Dowiemy się przy okazji, co dokładnie sprowadziło ich do tytułowego hotelu, czego w nim szukają lub przed kim uciekają. Wiele kluczowych dla rozwoju fabuły sytuacji zostaje nam zaprezentowanych z kilku punktów widzenia. Jeżeli dokładniej się wówczas przyjrzymy zachowaniu postaci, to dostrzeżemy parę istotnych szczegółów, które w późniejszej fazie filmu będą miały decydujący wpływ na losy głównych bohaterów. Twórca Domu w głębi lasu poszedł jednak jeszcze o krok dalej – w Źle się dzieje w El Royale niesamowita precyzja konstrukcyjna idzie krok w krok, ręka w rękę z maestrią audiowizualną.
Forma audiowizualna
Film Goddarda wygląda i brzmi świetnie. Samochody, neony, a przede wszystkim muzyka właśnie – te aspekty reżyser doprowadził w swoim drugim pełnometrażowym projekcie nieomal do perfekcji. Z szafy grającej znajdującej się w holu głównym hotelu lub z ust jednej z bohaterek usłyszymy hity takich wykonawców, jak: The Isley Brothers, Deep Purple, The American Breed czy The Four Preps. Oglądając Źle się dzieje w El Royale, można wręcz namacalnie poczuć klimat amerykańskich lat sześćdziesiątych/siedemdziesiątych, który jest zresztą w kinie współczesnym obecny coraz częściej. Wspomnieć można chociażby To Andersa Muschiettiego, Czwartą władzę Stevena Spielberga, Nice Guys. Równych gości Shane’a Blacka czy świetny miniserial 22.11.63, w którym główną rolę zagrał James Franco. Socjologiem co prawda nie jestem, ale ta zadziwiająca tendencja świadczy najprawdopodobniej o pewnej nostalgii, którą jako ludzie oraz widzowie odczuwamy względem tego wyjątkowego w historii Stanów Zjednoczonych dwudziestolecia.
Konteksty społeczno-polityczne
W przeciwieństwie jednak np. do wspomnianego akapit wyżej Nice Guys Goddard w swoim filmie nie mitologizuje tych czasów. Ba, robi coś wprost odwrotnego. Pod płaszczykiem stylowego thrillera Amerykanin prezentuje nam tę ciemniejszą, mniej popularną stronę swojego kraju. Wszechobecna inwigilacja, dramaty młodych ludzi związane z wojną w Wietnamie, zagrożenie ze strony sekt religijnych, obłuda najwyższych rangą urzędników państwowych – to wszystko uważny widz odnajdzie w Źle się dzieje w El Royal. Należy więc rozpatrywać ten film raczej w kategoriach gorzkiego rozliczenia z historią Stanów Zjednoczonych, choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że cel Goddarda jest zupełnie inny.
Można oczywiście narzekać, kręcić nosem na to, że film w drugiej połowie znacznie zwalnia, nie ma już do zaoferowania widzowi tak ciekawych, zaskakujących twistów jak na początku, a w samym finale wkrada się nawet nieznośna dawka patosu. Warto jednak przymknąć na te kilka słabszych elementów oko, ponieważ Źle się dzieje w El Royale to przede wszystkim niesamowicie stylowe, trzymające w napięciu kino, które proponuje odbiorcy znacznie więcej niż tylko dobrą zabawę.