ZIMOWY GOŚĆ. Pieprzona tajemnica życia
Zmarły przed siedmioma laty aktor nakręcił tylko dwa filmy fabularne: Zimowego gościa (1997) i Odrobinę chaosu (2014). Ten pierwszy tytuł, choć mało znany, jest szczególnie warty uwagi.
„Mój Boże, jakie to ponure! Kocham zimę. Lubię konkretną pogodę. Kiedy pada deszcz, lubię, żeby lało jak z cebra. Wiatr? Lubię, kiedy porządnie zawieje. Słońce? Nie wytrzymałabym, gdyby świeciło cały czas bez ani jednej chmurki na niebie” – mówi Elspeth, starsza pani w wielkim futrze, przyglądając się morzu skutemu lodem aż po horyzont. Kobieta złożyła niezapowiedzianą wizytę Frances, swojej córce pogrążonej w żałobie po śmierci męża. Elspeth usiłuje pocieszyć Frances: wyciąga ją na spacer, złośliwie komentuje jej nową fryzurę, dzieli się swoim doświadczeniem. Z początku nadopiekuńczość i szczerość matki – podszyte przecież rodzicielską czułością – drażnią córkę, ale optymizm Elspeth powoli zaczyna udzielać się również Frances. Równolegle toczą się losy dwóch staruszek, które jadą na pogrzeb, dwóch chłopców, którzy poszli na wagary, oraz nastoletniego syna Frances i zakochanej w nim dziewczyny.
Zimowy gość ma swoje źródło w sztuce Sharman Macdonald z 1995 roku, którą Alan Rickman wyreżyserował na potrzeby West Yorkshire Playhouse w Leeds i londyńskiego Almeida Theatre. Phyllida Law wcieliła się w Elspeth zarówno na deskach teatralnych, jak i przed kamerą, ale mistrzowskim posunięciem było zaangażowanie do filmu Emmy Thompson, która naprawdę jest córką Law. Ten zabieg nadał całości autentyzmu – wzajemna relacja obu kobiet, ich psychologiczne potyczki, utarczki słowne i pretensje, wydają się niezwykle prawdziwe. Na tym nie koniec: film powstał krótko po głośnym rozwodzie Thompson z Kennethem Branaghem (był to swego czasu temat numer jeden w brytyjskiej prasie, wbrew pozorom nie tylko brukowej). Postać grana przez aktorkę jest wprawdzie wdową, a nie rozwódką, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że temat przepracowywania traumy po nagłej stracie był jej bliski.
Bo ten skromny, bezpretensjonalny film jest właśnie o tym – o stracie i sposobach radzenia sobie z nią (na poziomie dosłownym tytułowy zimowy gość to oczywiście matka odwiedzająca córkę, ale w sensie metaforycznym jest to po prostu śmierć). Można, jak Frances, szczelnie zamknąć się w świecie wspomnień, otaczając się fotografiami zmarłego. Można, jak Elspeth, cieszyć się życiem na przekór słabości fizycznej. Ale można też podejść do śmierci ze stoickim spokojem i dystansem, niczym owe dwie staruszki, które mają zwyczaj uczęszczania na pogrzeby zupełnie obcych ludzi. Nawet młodociani wagarowicze mają swoje przemyślenia na ten temat – ratując kocięta porzucone w kanałach na pewną zgubę, jeden z nich zauważa z goryczą: „Pieprzona tajemnica cholernego życia! Rodzisz się, wypychają cię z domu do żłobka, do przedszkola, żebyś się uczył”. A potem pada pytanie: „Po co, kurwa, to wszystko?”.
Podobne:
Zimowy gość to poruszający dramat obleczony cienką warstwą dyskretnego, ironicznego humoru – typowy dla kinematografii brytyjskiej przykład dziełka, które opowiada o fundamentalnych sprawach w sposób dowcipny i niezobowiązujący. Nawet ograna do bólu przenośnia zimy, śniegu i lodu jako symboli śmierci, wewnętrznego wycofania, trudności w porozumieniu itd. nie wypadła sztampowo – Rickman wygrał ją nad wyraz subtelnie. Zresztą pomimo tytułu i scenerii film jest bardzo ciepły i zawiera w sobie odrobinę nienachalnej nadziei. „Zamierzam zrobić porządek w moim studio. Może pomalujemy też front domu” – mówi Frances do Elspeth podczas powrotu z mroźnej plaży. „W taką pogodę?” – dziwi się matka. „Na wiosnę” – precyzuje córka. I ta obietnica wiosny jest tutaj kluczowa. Jak śpiewała przed laty Kasia Nosowska z zespołem Voo Voo: „Myślę sobie, że ta zima kiedyś musi minąć”.