ZGON NA POGRZEBIE. Obowiązkowa pozycja dla fanów nieprzyzwoitego humoru
Niewielu z nas wpadłoby na pomysł, iż pogrzeb może być materiałem na świetną komedię. Uczestnicząc w podobnych ceremoniach, pogrążamy się w zadumie, zachowujemy się stosownie do sytuacji, sytuacji zdecydowanie przygnębiającej. Patrząc na ceremonię pogrzebową pod nieco innym kątem zauważymy, że posiada ona w sobie spory potencjał komediowy. Myślę, że każdy z nas doświadczył wymykającego się spod kontroli ataku śmiechu w momencie najmniej ku temu odpowiednim. Ów atak jest praktycznie niemożliwy do zahamowania, najczęściej jego czar pryska w momencie opuszczenia pomieszczenia, w którym tego typu zachowanie było czymś wysoce niestosownym. Śmiech to domena komedii, jego brak to jedna z cech pogrzebu – sytuacja wprost wymarzona i zauważona przez jedną z najbardziej charakterystycznych postaci fabryki snów, przez Franka “Oza” Oznowicza.
Zgon na pogrzebie jest dla filmu komediowego tytułem niewątpliwe groteskowym. I groteska niezaprzeczalnie wiedzie w nim prym od pierwszej do ostatniej minuty. W centrum domu stoi trumna z ciałem głowy rodziny. Budynek powoli zapełnia się kolejnymi członkami silnie dysfunkcjonalnego rodu. Jedni, jako studenci chemii, dorabiają sobie na produkcji narkotyków, inni narkotyki omyłkowo sobie aplikują, jeszcze inni ceremonię wykorzystują do próby zauroczenia płci pięknej. Na domiar złego, w domu pojawia się tajemniczy karzeł – klimat iście “lynchowski” – usiłujący przekazać jakąś wiadomość synowi zmarłego. Co to za wiadomość? Jakie konsekwencje niesie ze sobą przetrzymywanie narkotyków w opakowaniu po lekach uspokajających? Czy tytułowy zgon znajdzie swoje odzwierciedlenie w filmowym skrypcie? Odpowiedź na wszystkie pytania poznamy w trakcie przyjemnego i krótkiego, bo niespełna półtoragodzinnego, seansu.
Podobne wpisy
Frank Oz od początków swojej kariery przyzwyczaja nas do faktu, iż każda produkcja, która może poszczycić się jego nazwiskiem w trakcie emisji napisów końcowych, utrzymana jest na satysfakcjonującym poziomie. Współtwórca kultowego Muppet Show, animator postaci mistrza Yody i od 1982 niezależny reżyser nie zawodzi i tym razem. Jego komedia wywołuje to, co każdy dobry film tego typu powinien – śmiech. Zaznaczyć trzeba, iż doprowadza nas do niego za pomocą środków nieco kontrowersyjnych dla naszego kręgu kulturowego. Notorycznie bezcześci zwłoki, deprecjonuje mistyczną wartość ceremonii pogrzebowej, w pewien sposób uzmysławia nam, że duża grupa żałobników uczestniczy w wydarzeniu dla zasady, a nie ze względu na więź, która łączyła ich ze zmarłym. I po chwili zastanowienia musimy przyznać mu rację – niewielu ludzi towarzyszy człowiekowi w ostatniej drodze ze względu na to, iż był dla nich kimś wyjątkowym. Większość stawia się na pogrzebie, bo tak wypada, bo ‘co ludzie powiedzą’.
Brak nazwisk z pierwszych stron gazet stanowi kolejny “argument za”. Dzięki zaangażowaniu obsady mniej popularnej, Oz zapobiega bardzo niepokojącemu zjawisku, jakim staje się “teatr jednego aktora”. W zamian obserwujemy cały szereg interesujących i przekonywających postaci, nie zwracamy uwagi na tego “jednego wyjątkowego”, interesują nas wszyscy. Z moich subiektywnych spostrzeżeń dodam, iż najbardziej rozbrajający w swej kreacji był Pan Andy Nyman wraz ze swoim szczerym, rzekłbym politycznym, uśmiechem.
Zgon na pogrzebie to obowiązkowa pozycja dla wielbicieli czarnego i nieprzyzwoitego humoru oraz gagów oscylujących wokół świętego w naszej kulturze ciała zmarłego. Konserwatystów, tradycjonalistów i słuchaczy niektórych stacji radiowych z całą pewnością nie zachwyci. Inni powinni jak najszybciej zasiąść w fotelu w pobliskiej sali kinowej i przygotować się na przyjęcie kawałka solidnego humoru. Frank Oz po raz kolejny nie zawodzi – polecam.
Tekst z archiwum Film.org.pl (28.11.2007)