ZELIG. Oto najgenialniejszy film Woody’ego Allena

Oto najgenialniejszy film Woody Allena. Niby komedia, a nikczemnie przenikliwa; w swojej prostocie na tyle prawdziwa, że aż bolesna. Allen śmieszy, czaruje żartami na absurdalnym poziomie, opowiada historię mało poważną, wypada rzec nawet – fantastyczną. Jednak jego kino ma to do siebie, że pod powłoką humorystyczną kryje się gorzka refleksja, głęboka prawda o istocie ludzkiej, bynajmniej śmieszna.
Powstały w 1983 roku „Zelig” powstał w czasie, gdy styl typowo allenowy dopiero się wykluwał. Kilka lat wcześniej wielki sukces odniosła „Annie Hall”, chwilę po nim pojawił się wybitny „Manhattan”, a w międzyczasie mocno bergmanowskie „Wnętrza”, romantyczny „Seks nocy letniej” czy refleksyjne „Wspomnienia gwiezdnego pyłu”. To był czas, kiedy Allen bawił się formą, nie był niewolnikiem własnego stylu, choć charakterystyczne poczucie humoru zawsze było widoczne.
„Zelig” jest z pewnością najoryginalniejszym i najbardziej zaskakującym dziełem w karierze Nowojorczyka. To ćwiczenie stylistyczne, trochę na modłę tradycyjnych parodii filmowych (tutaj wszelkich form dokumentalnych tzw. mockumentów), jak i filmu biograficznego (na przykład „Obywatel Kane”). Jego żart filmowy wypełniony został treścią poważną, wręcz przerażającą. Woody bez pardonu przyjrzał się nam uważnie. Mówię „nam”, bo to obraz o maskach noszonych na co dzień. Ośmielę się powiedzieć – maskach noszonych przez każdego. Nie udawajmy, żeśmy oryginalni, że zawsze jesteśmy sobą: bezpretensjonalni aktorzy teatru dnia codziennego nie przyznający się do norm kulturowo zdefiniowanych. Słowa „być sobą” to jedynie slogan nic nie znaczący, propaganda nie mająca sensownej argumentacji, tym bardziej gdy konfrontowana jest z takim dziełem jak „Zelig” Woody Allena. Popadając w skrajność (wypada tak stwierdzić) reżyser tworzy pewne uniwersum ludzkiego świata wypełnionego konkretnym doświadczeniem wynikającym z wygodnego konformizmu, któremu tak łatwo każdy się poddaje (ach, starcie z bezlitosną naturą ludzką).
Widzimy więc Leonarda Zeliga, który udaje. Autentyczni intelektualiści amerykańscy (Saul Bellow, Susan Sontag, Bruno Bettleheim) wypowiadając się o czynach tego człowieka, próbują skonstruować portret psychologiczny Zeliga. Tytułowy bohater to fenomen ludzkiej przystosowalności: gdziekolwiek się pojawi, potrafi się perfekcyjnie dostosować. Idealnie wtapia się w tłum, upodabnia się do otoczenia, w jakim się znajduje. Gdy więc Leonard Zelig znajduje się wśród otyłych, widzimy jak robi się gruby. Wśród Murzynów staje się czarny; wśród Chińczyków żółty i z podklejonymi skośnymi oczami. Pojawiając się pomiędzy członkami elity intelektualnej spogląda snobistycznie na świat ubrany w modną tweedową marynarkę i z obowiązkową fajką w zębach. Szczytem „kameleonizmu” jest sytuacja w której Zelig, badany przez lekarza psychiatrę, utrzymuje, że sam jest psychiatrą i stara się badać swoich analityków.
Leonard Zelig to skrajny przypadek sposobu przystosowania się jednostki do społeczeństwa. Jego zachowanie to całkowita akceptacja wszelkich norm kulturowych, bez względu na czas i miejsce. Tytułowy bohater, brawurowo zagrany przez Allena, to wcielenie bezpiecznej przeciętności, bardzo poręcznej, użytecznej, pozbawionej też kompleksów. Bo nie ma tutaj miejsca na prawdziwą tożsamość – Zelig jest każdym, będąc zarazem nikim. Badająca go pani doktor Fletcher widzi w Zeligu samotnego człowieka, przygniecionego ciężarem swojej własnej indywidualności. Skrajny konformizm to pewien mechanizm obronny. Przed czym?
W tym miejscu należy podjąć próbę rozszerzenia przesłania filmu Woody Allena (bo dzieło to jest tego z pewnością warte). Można tu dostrzec ostrze satyry wymierzone w kulturę amerykańską, jej „sny”, filozofię sukcesu, do której każdy rad doszlusować w imię powszechnej, ludzkiej tzw. normalności. Istniejące ideały i mity inspirują masową wyobraźnię, przyciągają uwagę społeczeństwa wychowanego na idolach bulwarowej prasy, bohaterach hollywoodzkich filmów. Osobliwość i dziwactwo osiągają najwyższą cenę, w tym świecie Zelig staje się niekwestionowaną gwiazdą mediów. Osiągnąć sukces, zdobyć coś, co mają inni, a gdy się nie uda, przejść się do psychoanalityka, który postara się upodobnić pacjenta do ideału. Można zadać sobie pytanie czy taki nacisk społeczny sprzyja osobowości czy jej zagraża? Zelig chce być tylko kochany, chce uciec od samotności. Przysłowiowe „5 minut sławy” następuje, ale niech już każdy sam sobie odpowie na pytanie, czy światła reflektorów za bardzo nie oślepiają.
„Żyd wieczny tułacz” jest to również jedna z dróg interpretacji „Zeliga”. Znając skłonności reżysera do wiecznych rozrachunków z własną osobowością, „nowojorską żydowskością”, być może dokonuje karykatury dziedzictwa własnej kultury. Społeczność żydowska to przykład asymilacji za wszelką cenę. Bez problemu dostosowuje się do nowych wzorów, bo sprzyja temu rozrzucenie po całym świecie. Marząc o identyfikacji stara się zasymilować, bo to jest jednak jedyne wyjście. A może problem ten dotyka cywilizacji współczesnej w ogóle? Globalizacja kulturowa sprzyja nakładaniu wciąż nowych masek, dostarcza tysięcy wzorów, z których żaden w pełni nie potrafi (nie może) odpowiedzieć na potrzeby człowieka.
Ten wspaniały film Allena porusza więc bardzo ważny współczesny problem naszego życia. Pyta o tożsamość i potrzeby wypływające niejednokrotnie z fałszywych przesłanek. Oszukańczy dokument dostarcza prawdy o nas samych – zagubionych w świecie milionów doświadczeń, próbujących ułożyć sobie życie jak najwygodniej, jak najlepiej. Jednocześnie jesteśmy spętani tysiącami schematów, bezmyślnie przez nas powielanych, przetwarzanych.
Bo chcemy być wszystkim. I, jak Leonard Zelig, chcemy być tylko kochani.
Tekst pochodzi z archiwum film.org.pl (2004)