ŻARLIWOŚĆ. Zakochanie dla opornych
Potrafię sobie wyobrazić, że na dźwięk słów „czterogodzinny japoński romans” wszelkie zainteresowanie omawianym tytułem momentalnie gaśnie, ale trudno o inny metraż, kiedy mowa o przemontowanym 10-odcinkowym serialu. Z niego bowiem Żarliwość powstała i choć przez to momentami czuć, że niektóre wątki zostają niedopowiedziane, a jeszcze inne jedynie napoczęte, to całościowo film jest absorbującym starciem dwóch odmiennych charakterów, które – jak to czasami bywa – dzięki temu pasują do siebie jak ulał.
Jak już wspomniałem, Żarliwość jest znacząco skróconym na potrzeby festiwalu filmowego w Cannes serialem, jednak sam serial powstał na jeszcze innej bazie – mangi Honki no Shirushi Hoshisato Mochiru. Niestety do kwestii adaptowania materiału źródłowego się nie odniosę, ponieważ jego treści po prostu nie znam. Zalążek fabuły przedstawia się następująco: prowadzący nudne życie Tsuji (Win Morisaki) ratuje życie kobiecie, której samochód odmawia posłuszeństwa na torze kolejowym. Wkrótce okazuje się, że tą kobietą jest Hayama (Kaho Tsuchimura), uwikłana w szereg dziwnych relacji z mniej i bardziej niebezpiecznymi mężczyznami nałogowa kłamczucha, której nieprzewidywalny charakter z jakiegoś powodu pociąga naszego bohatera. Pomimo bijących zewsząd sygnałów ostrzegawczych, w tym przestróg jego obecnej dziewczyny czy wymownych słów pewnego gangstera, stwierdzającego, że pójście z nią do łóżka skończy się wyłącznie katastrofą, Tsuji postanawia wziąć ryzyko na swoje barki.
A barki musi mieć wbrew pozorom całkiem potężne, gdyż szybko wychodzi na jaw, że dźwiganie tej relacji niejednego zaprowadziłoby prosto do ortopedy. Dość powiedzieć, że wspomniany już wątek z gangsterem wcale nie jest najdziwniejszym miejscem, do jakiego zawiedzie go pogoń za Hayamą (choć grający przestępcę Yukiya Kitamura wypada bardzo dobrze i poniekąd służy za wypowiadanie uwag widza na głos). W pewnym momencie zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, że twórcy filmu mniej zależy na tym, żeby uczynić z dwójki bohaterów parę, a bardziej na tym, żeby stali się lepszymi ludźmi. Albo inaczej – twórca rozumie, że nie mogą wejść z drugą osobą w związek przed uporaniem się ze wszystkimi problemami, które na nich ciążą. Tych zaś nie tylko Hayamie, ale i Tsujiemu z pewnością nie brakuje.
Nasz protagonista jest bowiem patologicznym konformistą. Nieumiejętność odmowy drugiej osobie i związanej z tym przykrości, jaką musiałby jej uczynić, doprowadził do takiego stanu, że pozwala się całować koleżance z pracy tylko dlatego, że ma w dany dzień urodziny. Tymczasem z inną (znakomita i bezpośrednio odpowiedzialna za bodaj najbardziej histeryczną scenę w filmie Shôhei Uno) tkwi w niedopowiedzianej relacji na pograniczu friends with benefits oraz współlokatorstwa – mimo że raczej nie narzeka na nadmiar miejsca w swojej komórce. Obserwowanie poczynań tego bohatera może być denerwujące, zwłaszcza że nijak nie przypomina romantycznych lub szarmanckich person typowych dla zachodnich romansów. Tylko że do stanu irytacji szybko trzeba się będzie przyzwyczaić, wyrzucimy bowiem z siebie niezliczone stęknięcia, zanim historia dobiegnie do końca.
Tymczasem cel nieustannej ganianiny Tsujiego (do pierwszego pościgu dochodzi już wtedy, kiedy postanawia poznać imię uratowanej dziewczyny) tkwi w życiowej matni. Hayama kilka lat temu dokonała niewłaściwych wyborów i teraz ciągną się za nią ich konsekwencje, w związku z czym nie tylko nie potrafi wejść z kimś w zdrową relację, ale i samą sobą po prostu gardzi. Jak więc możecie się domyślać, w filmie mało jest celebrowania standardowych dla romantycznego kina momentów, a więcej prób uporania się z trzymającymi postacie na smyczy problemami. Sceny seksu rozgrywają się w domyśle lub poza kadrem, na pieszczoty zaś nie ma czasu, bo za dużo spraw jest jeszcze do załatwienia. Nawet pierwszy pocałunek traktuje się tu z pewną ostrożnością – choć trzeba przyznać, że dochodzi do niego w jednej z najbardziej czułych scen filmu.
Żarliwość jest przez to mniej romansem, a bardziej antyromansem, świadomie igrającym z naszymi gatunkowymi oczekiwaniami. Już przy okazji Okaleczonych czy Zaginionej dziewczyny odpowiedzialny za reżyserię Kôji Fukada pokazał, że bardziej od tropów konwencji interesuje go tkanka dramatyczna, i nie inaczej jest w tym przypadku. Ta zrealizowana w chłodnym, niemal aseksualnym stylu produkcja nie ma rozpalić naszych serc miłością bohaterów, lecz świadomością, że na naszych oczach wreszcie przestają być toksycznymi ludźmi. I choć zdarzają się chwile, gdy reżyser daje nam pooddychać ich – krótkotrwałym, ale jednak – szczęściem (tutaj są one nieodłącznie związane z fajerwerkami), to nie idzie na skróty i naprowadza ich trajektorie przede wszystkim na domykanie spraw.
I muszę przyznać, że takie podejście mi się podobało. Pomimo blisko czterech godzin metrażu mamy tu do czynienia ze sprawnym tempem i regularnie wprowadzanymi wątkami, dzięki czemu nigdy nie czujemy, że akcja stoi w miejscu. Niewykluczone, że jest to zasługa (lub problem, zależy, jak na to spojrzymy) przemontowania serialu, bo przy takiej kondensacji zawartych w nim motywów trudno o dłużyzny. Zresztą są też i tego mankamenty. Pojawiający się co jakiś czas koledzy z pracy, pewna znajoma, z którą główny bohater podobno jest w związku, czy sytuacja domowa Hayamy – wspomniane wydarzenia zostają potraktowane po macoszemu i mimo że każde zostaje zamknięte (czasami pojedynczą linijką dialogu), to brakuje rozwinięcia. Ewidentnie czuć, że sporo wypadło w montażu, nawet jeśli w kontekście całości nie miało to większego znaczenia.
Choć skrótowy opis fabuły zapowiada banał, w rzeczywistości okazuje się, że Żarliwość jest poważnym – choć nie pozbawionym humoru, szczególnie kiedy osoby z zewnątrz komentują poczynania głównej pary – spojrzeniem na niszczące życie problemy, przede wszystkim emocjonalne. Z tych samych względów jednak może wymęczyć wszystkich poszukujących bezrefleksyjnej harlekinowej rozrywki – ten tytuł stoi po dokładnie przeciwnej stronie barykady. Fukada swoje filmy o zemście pozbawił filmowo związanej z nią satysfakcją i to samo uczynił w ramach romansu. Może się to podobać lub nie, ale tak to już jest z prawdziwymi artystami. Nigdy nie idą na kompromisy.