Zakochani w Rzymie
Woody Allen nie przestaje podróżować po europejskich metropoliach i po Barcelonie, Londynie i Paryżu zabiera widzów do Rzymu. Muszę przyznać, że nie potrafię kupić wojaży tego reżysera po starym kontynencie. Niby jest sympatycznie, uroczo, a momentami zabawnie, ale to nie taki Allen jakiego chcę oglądać.
Właściwie z jego ostatnich filmów tylko „O północy w Paryżu” trafił w moje gusta. Całą resztę muszę niestety porównać do widokówek, które, mimo że budzą przyjemne skojarzenia, to są bezpłciowe i nie potrafią wzbudzić we mnie większych emocji. Brakuje im tego neurotyzmu, ironii i klimatu, które mają poprzednie obrazy Woody`ego. Tego charakterystycznego pazura, który pojawiał się w tak wielu jego produkcjach. Czy „Zakochani w Rzymie” to powrót do korzeni i znów usłyszymy psychoanalizy i cięte dowcipy? Czy jest to kolejna pocztówka, przy której można przejść obojętnie?
Niestety to drugie …
Główny problem tego filmu to mnogość wątków. Przez cały seans przewijają się 4 osobne historie, z których każda dzieli się na kolejne. Nie mamy przez to szansy w jakikolwiek sposób zaangażować się w fabułę, a scenariusz wydaje się być pisany na kolanie. Brakuje powiązania tych wątków i sytuacji, w których koleje życia bohaterów przecinają się. Nie ma tego swoistego bałaganu, który wprowadzał chaos, a jednocześnie był uroczy i czarujący. Dostajemy kilka prostych obrazów współczesnych związków, które momentami są nieco zbyt ubarwione i przekombinowane. Allen robi przytyki do pseudointelektualistów, wyśmiewa współczesnych celebrytów i obnaża młodzieńczą naiwność, ale wszystko to jest nieco toporne. Aktorzy wydają się średnio dobrani i źle poprowadzeni. Ellen Page jako femme fatale wzbudza uśmiech politowania. Eisenberg jest totalnie zagubiony na planie, a jego postać niesamowicie irytuje. Bohater Baldwina to o tyle ciekawa, co dziwna próba wprowadzenia komentatora wydarzeń, a Benigni momentami przesadza z ekspresją, przez co w kilku scenach popada w śmieszność miotając się po ekranie.
Historia młodego małżeństwa na wakacjach w Rzymie to nieporozumienie i została wprowadzona chyba tylko po to, żeby Penelope Cruz mogła zaprezentować swoje wdzięki w kusej sukience i ucieszyć tym męską część publiczności. Żarty, które u Allena zawsze były inteligentne i błyskotliwe, zostały tutaj spłycone i starają się być na siłę śmieszne. Nawet różnice kulturowe i bariera językowa nie potrafią rozbawić. Owszem jest kilka niezłych sytuacji i dialogów, ale jest ich bardzo mało, przez co są praktycznie niezauważalne.
Na szczęście nie zawodzą zdjęcia. Piękno Wiecznego Miasta wypływa z każdego kadru, bo oprócz miejsc strategicznych jak Koloseum, Schody Hiszpańskie czy Fontanna di Trevi (nocą wygląda genialnie!) Allen pokazuje gwar rzymskich uliczek i deptaków, a to właśnie one tworzą niesamowity klimat Rzymu i jego atmosferę. Także muzycznie film stoi na wysokim poziomie. Utwory dobrane są bardzo dobrze i stanowią przyjemne tło wydarzeń, a nie raz wychodzą na pierwszy plan. Nie ukrywam, że słysząc na początku Nel blu dipinto di blu czyli słynne Volare w nowej aranżacji noga sama zaczęła mi radośnie podrygiwać.
Z jednej strony uwielbiam Allena i ciężko mi go krytykować. Jego filmy są dowcipne, inteligentne, często stanowią celną satyrę na zjawiska, które nas otaczają, z drugiej jednak „Zakochani w Rzymie” to kino po prostu słabe. Nie pozbawione uroku, ale nie wywołujące żadnych emocji. Kilka uśmiechów, trochę ładnych zdjęć i przyjemna muzyka to jednak za mało. Brak filmowi formy, wszystko wydaje się być niesamowicie szarpane i pourywane. Daleko temu do „O północy w Paryżu”, nie mówiąc już o obrazach, za które pokochałem Woody`ego – „Manhattan” czy „Annie Hall”. Jeżeli Allen chce dalej podróżować – a wiem, że na jego rozkładzie znajdują się kolejne europejskie miasta (podobno również Kraków) – to niech to robi. Nie mniej wydaje mi się, że lepiej byłoby gdyby wrócił do Nowego Jorku, bo co jak co, ale klimat Wielkiego Jabłka potrafi oddać jak nikt inny. Oby „Zakochani w Rzymie” okazali się jednorazową wpadką.