ZABÓJCA ROSEMARY. Zapomniany slasher z lat 80.
Na wstępie widzowie zostają uraczeni filmem w filmie. Propagandowym materiałem podkreślającym heroizm amerykańskich żołnierzy w walce z hitlerowcami. Następnie wyłania się kawałek papieru i poznajemy Rosemary, bardzo nierozważną młodą damę. Dzisiaj wszyscy już chyba wiedzą, że kończenie związku przez Messengera albo SMS-a jest nietaktowne i nieeleganckie, ale Rosemary bez skrupułów wysyła do Europy list, w którym stwierdza, że właściwie nie wiadomo, kiedy ukochany wróci, a z życia trzeba korzystać. Krótko pisząc, “nie chodziło o niego, chodziło o nią”. Na koniec dodaje jeszcze: “Może jak wrócisz, zostaniemy przyjaciółmi”… Och, Rosemary, Rosemary… To tak nie działa! Nienazwany przez scenarzystów odbiorca listu nie jest, rzecz jasna, zadowolony, ale nie da się ukryć, że nieco przesadza z reakcją, bo niedługo później zjawia się na balu maturalnym (a gdzieżby indziej?) w pełnym umundurowaniu i rozprawia się z dawną miłością oraz jej nowym chłopakiem. To nie jest spoiler! To pierwsze minuty filmu. Później przenosimy się o trzydzieści pięć lat w przyszłość, na kolejny bal, gdzie mściwy trep powraca.
Niezaskakujące – nastolatki, “dorm”, bal, nagość. Zaskakujące – wybranie zupełnie zwykłego żołnierza na głównego antagonistę slashera w wyobraźni może malować się jako niezbyt ciekawy zabieg (tak malowało się w mojej wyobraźni), ale efekt jest znakomity. Ponury wojak prezentuje się imponująco, a w dodatku potrafi wywołać ten charakterystyczny niepokój, jaki towarzyszy wyłącznie tym horrorowym mordercom, których więzy z człowieczeństwem nadal są ciasne. Przecież na przykład w Michaelu Myersie (przynajmniej tym z pierwszej części) najstraszniejsze jest to, że ktoś taki mógłby naprawdę istnieć… A właściwie istnieją tacy i to cały szereg. Zastanawia mnie tylko jedno – dlaczego większość zabójstw zostaje dokonana za pomocą wideł? Nie jestem specjalistą od broni, wiem też, że broń palna i slasher to bardzo złe połączenie, ale mam wrażenie, że bagnet albo nóż bojowy byłyby bardziej adekwatnym uzbrojeniem.
Prowler (jak w oryginale określany jest nasz zbir, co na język polski można przetłumaczyć jako “ciemny typ”) w sumie pozbawia życia osiem osób. To wbrew pozorom całkiem niezły wynik, Freddy Krueger zaczynał od czterech, Michael Myers od pięciu, a Jason Voorhees od zera, bo – uwaga, spoiler – w pierwszym filmie wcale go nie ma (w drugim od razu wskakuje na poziom dziewięciu morderstw). Od ilości ważniejsza jest jednak jakość i tutaj Zabójca Rosemary nie zawodzi ani razu. Sceny pozbawiania życia nastolatków zrealizowano w imponujący sposób (większość odegrał sam Savini, bo tylko on wiedział, jak skutecznie uruchomić efekty specjalne), a w dodatku obudowano je napięciem i atmosferą, a nie banalnymi jump scare’ami.
Brak sequela można tłumaczyć tym, że rozprawienie się z żołnierzem-mordercą jest bardzo brutalne, ale z drugiej strony, co to za wytłumaczenie? Jason czy Michael nie przez takie rzeczy przechodzili, a jednak zawsze wracali. Z drugiej strony, może to dobrze, że Zabójca Rosemary nigdy nie powrócił. Jak pokazuje historia, zazwyczaj lubimy sequele kultowych slasherów z sentymentu i pobłażliwie podchodzimy do ich fatalnego poziomu. Może więc lepszą metodą jest raz, a dobrze.