search
REKLAMA
Recenzje

xXx: REAKTYWACJA. Vin Diesel reanimuje filmowego trupa

Radosław Pisula

24 lutego 2017

REKLAMA

Współczesne blockbustery oprócz gargantuicznego fetyszu sequelizacji, prequelizacji, budowania współdzielonych światów zaczęły od pewnego czasu bawić się w odgrzewanie wiekowych trupów. Pal licho jednak, gdy studia próbują tchnąć jakieś życie w zeschnięte szkielety niegdyś naprawdę popularnych serii – jak na przykład powrót Parku Jurajskiego po czternastu latach. Gorzej, gdy biorą się za wyciąganie rzeczy, których miejsca pochówku nie pamiętają już nawet ich twórcy.

xXx: Reaktywacja wchodzi przy tym na zupełnie nowy poziom ufrankensteinowienia blockbusterów. Revolution Studios, odpowiedzialne za powołanie do życia oryginału, wraca do zabawy w kino po dziesięciu latach (od czasu utopienia pieniędzy w Koniu wodnym: Legendzie głębin) i pompuje dolary w markę, która nigdy nie była szczególnie popularna – stanowiła jedynie absurdalny dodatek do rynku akcyjniaków z początku XXI wieku.

Pierwsza część z 2002 roku była niezbyt błyskotliwą zgrywą z przygód Jamesa Bonda, za którego robił tutaj płynący na fali popularności (Pitch Black, Szybcy i wściekli) Vin Diesel, grający adrenalinowego ćpuna zakutego w ortalionowe spodnie, którego służby specjalne przy pomocy szantażu zwerbowały do pracy. Trzy lata później miał premierę jeszcze słabszy sequel, z którego Diesel katapultował się, gdy tylko zobaczył scenariusz. Jego miejsce zajął Ice Cube, biegający z widocznym brzuszkiem, a sam film poszedł na dno i seria zniknęła w mrokach dziejów.

Teraz, po dwunastu latach, studio przypomniało sobie o projekcie xXx, gdyż Vin Diesel przyczynił się do zrobienia z równie wiekowej serii, Szybkich i wściekłych, jednej z najbardziej kasowych marek w historii kina (chociaż The Return Of Xander Cage było zapowiadane już w 2010 roku). Ale tego było im jeszcze mało i postanowili wykorzystać wszystkie chwyty z podręcznika małego finansisty, żeby stworzyć jak najbardziej zyskowny produkt (bo już nie za bardzo film). Z tego powodu kluczową rolę dostała tutaj hinduska supergwiazda Deepika Padukone (jedna z najlepiej zarabiających aktorek świata), a w Chinach nowe xXx miał sprzedać niezwykle popularny Donnie Yen do pary z Tonym Jaa. Ba! We wstęp wpakowano nawet brazylijskiego piłkarza Neymara. I z punktu widzenia napchanych dolarami kieszeni ten zapomniany przez czas projekt poradził sobie świetnie – co nie dziwi, gdy się przepuszcza tak perfidny szturm na największe rynki świata (Michael Bay głośno teraz klaszcze). Ile jednak w tym reklamowym zlepku zostało jeszcze dającego się oglądać filmu?

Zaskakująco sporo jak na taką koncepcyjną kaszanę – nie będę tego nawet zamykał w jakiejś szufladce „guilty pleasure”, bo nie czuję się winny, że bawiłem się momentami naprawdę nieźle. Ale niestety jedynie momentami.

Za kamerą stanął D. J. Caruso, który ma na koncie znakomity zbiór filmów byle jakich (Niepokój, Eagle Eye, Jestem numerem cztery) i zupełny brak autorskiego zacięcia – pracuje tyle, ile trzeba, żeby sekwencje jakoś się ze sobą lepiły. Gdyby na jego barkach leżał poziom całości, to można by to z miejsca wrzucić do głębokiego dołu, zasypać i zapomnieć o serii na kolejną dekadę. Scenariusz też jest bezpieczny – mota się pomiędzy mieleniem schematów filmów z Bondem oraz Mission: Impossible, serwując ostatecznie zastany trzydniowy koktajl z wszystkiego i niczego.

Istnieje jakiś superprogram do zrzucania satelitów na Ziemię, źli goście mają elektroniczny dynks za to odpowiedzialny, a rząd amerykański chce go odzyskać, więc wysyła na akcję Diesela (okazało się, że jednak żyje – niemożliwe), który po drodze zbiera własną ekipę do zadań specjalnych. I tak wesoło się ganiają ze zbirami, przerzucają gorącym ziemniakiem, a w międzyczasie wykwitają na ściółce fabularnej miałkie wolty, bo oczywiście nie wszystko i nie wszyscy okazują się tym, czym są.

Czemu więc jednak żywię jakieś cieplejsze uczucia do tego odgrzanego kotleta? Bo skrajnie absurdalne sceny akcji wyglądają tutaj całkiem nieźle – jeśli oczywiście ktoś trawi dziwactwa w stylu skakania samochodem przez budynki z Szybkich i wściekłych. Powiem tylko, że znajdziemy tutaj szusowanie na nartach przez brazylijską dżunglę i jazdę motorem… po wodzie. Wymiany ognia, pościgi czy wykorzystanie azjatyckich gwiazdorów kina kopanego sprawdzają się tutaj na poziomie czystej rozrywki naprawdę nieźle i chociaż przy wszystkich wadach produkcji nie są warte drogiego kinowego biletu, to jeśli film wyskoczy wam w telewizji, czy gdzieś na Netfliksie, możecie spokojnie zatrzymać się przy odbiorniku dla tych kilku momentów bombastycznej, skrajnie przesadzonej akcji.

Mielizny scenariuszowe i reżyserską nudę próbują ratować aktorzy. Widać, że ekipa nieźle bawiła się na planie, a Vin Diesel – chociaż wyraźnie już wymęczony blockbusterami oraz wiekiem – ma nadal spore pokłady charyzmy i miło widzieć go na ekranie. Niestety dodatkowych postaci wprowadzono tutaj po prostu dużo za dużo, w pewnym momencie robi się z tego cała falanga bohaterów, przez co żaden – oprócz Xandera Cage’a – nie dostaje odpowiedniego czasu ekranowego/nie jest rozwinięty poza krótką metryczkę wyskakującą na ekranie. Zupełnie brakuje tutaj jakiegoś elementu łączącego tych zabijaków do kupy, sprawiającego, że chciałoby się dalej śledzić ich przygody – wspominani przeze mnie nieustannie Szybcy i wściekli (naprawdę nie da się uciec od tego porównania, bo nowy xXx czerpie z wybuchowego cyklu całymi garściami) mieli spajający całość wątek więzów rodzinnych – prosty, ale efektywny.

Tutaj mamy po prostu zbitkę indywiduów, o których nie wiemy nic – czemu odpowiadają na wezwanie? Co ich łączy z Xanderem? Pustka. A szkoda, bo gdyby obsadę uszczuplić, to niektóre postacie mógłby odetchnąć bez bólu (a tak dostajemy na przykład DJ-a, którego umiejętnością jest bycie super DJ-em i rozkręcanie imprez, co nawet wykorzystuje w czasie szpiegowskiej misji…).

Finalnie xXx: Reaktywacja to dosyć bezbolesny produkt, który nie doskakuje ani na moment do swojego samochodowo-dieselowego starszego brata – bo na poziomie reżyserii Justin Lin pożera Caruso, a przecież nie jest w żaden sposób wielkim twórcą. Akcja jest dynamiczna, czasami cieszy oko i zaskakuje brawurową kaskaderką, ale niestety jest zlepiona rozwodnioną fabułą, suchymi dialogami, tanimi efektami specjalnymi i niepotrzebnymi przestojami (sekwencja w hotelu służąca tylko pokazaniu zbiorowiska zgrabnych pup).

Zawsze jednak miło na ekranie zobaczyć Diesela i Yena, bo to znakomici ekranowi showmani, którzy potrafią naładować nawet najbardziej zdezelowaną baterię. Miłe filmidło na wieczorny seans ze znajomymi przy czymś mocniejszym, żeby robiło szum w tle – i w sumie ciężko wymagać czegoś więcej (chociaż zawsze trzeba to robić, blockbustery nie mają licencji na ogłupianie), bo i tak cudem jest, że ta seria nadal żyje. To chyba najbardziej przypadkowy sequel w historii kina.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA