search
REKLAMA
Recenzje

WSZYSCY ŚWIĘCI NEW JERSEY. Poprawny prequel wybitnego serialu

“Wszyscy święci New Jersey” to film poprawny, mocno jednak żerujący na sentymencie do oryginału serialowego.

Tomasz Raczkowski

5 listopada 2021

REKLAMA

Rodzina Soprano zmieniła oblicze telewizji i seriali. To już truizm, ale warto go przywołać, by podkreślić wyjątkowość premiery filmowego prequela, który trafił ostatnio na polskie ekrany. Rozszerzenie historii Tony’ego Soprano i jego rodziny – mafijnej oraz krewniaczej – startuje zupełnie z innego poziomu niż zdecydowana większość filmów gangsterskich. Dla Wszystkich świętych New Jersey to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Błogosławieństwo, bo twórcy – odpowiedzialni również za serialowy oryginał – dysponują niebagatelnym kapitałem wejściowym, jeśli chodzi o uwagę widzów, a także stopień wykreowania fascynującej konstelacji bohaterów. Przekleństwo jednak, bo porównanie z sześciosezonową serią z Jamesem Gandolfinim w roli głównej ciężko wytrzymać. Koniec końców kręcenie prequela – oczywiście bez nieżyjącej już gwiazdy i z odmłodzonymi pozostałymi postaciami – było sporym hazardem ze strony Davida Chase’a i spółki. Czy było warto, trudno powiedzieć, faktem jest jednak, że klan Soprano powrócił na ekrany.

Nieuchronnie ciśnie się na usta pytanie: „po co?”. Z jakiego powodu David Chase zdecydował się po 15 latach wrócić do swojego kultowego dzieła i ożywić raz jeszcze wykreowanych na antenie HBO gangsterów? Mam dwie odpowiedzi na to pytanie, jedną cyniczną, drugą ideową. Pierwsza jest taka, że pokazana premierowo w 1999 roku Rodzina Soprano powraca dziś na kolejnej fali nostalgii przelewającej się przez popkulturę, tym razem adresowanej do późnych lat 90. i przełomu wieków. Przed moim seansem Wszystkich świętych New Jersey obejrzałem trailer Matrixa 4, całkiem niedawno wskrzesić próbowano Power Rangers, za moment Ridley Scott przygotuje Gladiatora 2… Cykliczne powracanie do otoczonych chwałą tytułów jest zjawiskiem powszechnym, nie dziwi więc jakoś specjalnie, że pora przyszła i na sagę mafijną z Newark. Druga odpowiedź nie unieważnia pierwszej i dotyczy społecznego podbrzusza Rodziny Soprano. Historia Tony’ego, co wiele razy otwarcie przyznawał twórca serialu, była opowieścią o implodującej Ameryce, coraz bardziej uświadamiającej sobie, że amerykański sen był jedynie iluzją, a rzeczywistość jest skrajnie nieromantyczna, zdegenerowana, a po złotych czasach (wcale zresztą nie tak pewnych w swojej idealności) zostały jedynie wspomnienia. W roku 2021, po niemal dwóch dekadach wojen na Bliskim Wschodzie, krachu roku 2008, czterech latach prezydentury Donalda Trumpa i pandemii COVID-19, która uwypukliła patologie systemu, Stany Zjednoczone wydają się znajdować w równie – jeśli nie bardziej – niesympatycznej sytuacji. Być może więc Chase postanowił wrócić do sagi Soprano, bo ponownie uchwycić powracający zeitgeist, tym razem jednak bezpośrednio mierząc się z mitem „starych dobrych czasów” i problematyzując fundamenty, na których spoczywa dzisiejsze marzenie Ameryki o chwale. Po seansie obydwie opcje wydają mi się na swój sposób prawdopodobne.

Wszyscy święci New Jersey zabierają nas do końcówki lat 60. i początku lat 70. Dostajemy więc opowieść o czasach, w których Tony Soprano był ledwie wyrostkiem, a w mafijnym światku New Jersey karty rozdawał jego ojciec Johnny, wuj Junior i legendarny Dickie Moltisanti. Ten ostatni jest bohaterem poniekąd tytułowym filmu wyreżyserowanego przez Alana Taylora. Z serialu wiemy o Moltisantim niewiele, ale wystarczająco dużo, by wiedzieć, że jego historia ma raczej niebagatelne znaczenie dla ukształtowania przyszłego protagonisty serialu HBO – Dickie był idolem i ojcowską figurą dla młodego Soprano, który po jego śmierci stał się mentorem dla osieroconego przezeń syna, Christophera. To właśnie młodszy Moltisanti jest narratorem Wszystkich świętych i rozpoczyna film monologiem zza grobu, który podejmuje przez całą opowieść, służąc – nieco w stylu mafijnych sag Martina Scorsese – za lepiej poinformowanego narratora. Opowieść o Dickiem poznajemy więc z perspektywy jego zmarłego po latach syna, z całym ciężarem relacji Christophera i Tony’ego, który powinniśmy brać pod uwagę przy ocenie zdarzeń między Tonym a Dickiem.

Fabularnie Wszyscy święci New Jersey opowiadają o dość marginalnym napięciu pomiędzy Moltisantim a jego afroamerykańskim współpracownikiem Haroldem, który postanawia w pewnym momencie wybić się na niepodległość. Ten konflikt pozwala na połączenie sagi rodziny Di Meo z zamieszkami na tle rasowym w Newark z 1967 roku, które będą rzutowały na kolejne lata współegzystencji czarnej i białej społeczności New Jersey. Tutaj, w dość wyraźnym zaakcentowaniu problemów rasowych w idyllicznym USA złotych czasów mafii, przejawia się społeczne zacięcie Chase’a. Sprawdza się to jednak tylko do pewnego stopnia – sam temat rasizmu jest potraktowany mechanicznie, a jego połączenie z głównym wątkiem, jakim pozostaje dramat psychologiczny rozpisany na grupę gangsterów, pozostawia wiele do życzenia. Postać i wątek Harolda służy w zasadzie jedynie nadaniu filmowi fabularnej struktury popychającej akcję do przodu i lekkiemu zagmatwaniu narracji, zmierzającej, jak wiadomo od początku, do odpowiedzi na pytanie, kto stoi za śmiercią Dickiego Moltisantiego (co w serialu jest dość mętną sprawą). Można zastanawiać się, czy Wszyscy święci w ogóle tego potrzebowali – czy nie mogliby być oparci po prostu na obyczajowej obserwacji członków mafijnego klanu, czyli czymś, co tak świetnie sprawdzało się w serialu. W końcu typowa gangsterska akcja stanowiła w Rodzinie Soprano zaledwie tło dla głównego dania. W prequelu ta proporcja jest nieco zaburzona ze szkodą dla dramaturgii.

Jeśli pominąć pretekstowy wątek walki o wpływy między cosa nostrą a aspirującym i buzującym od wściekłości na rasistowski system Haroldem, najważniejszym elementem Wszystkich świętych jest pogłębiony portret Dickiego. Nie tylko w relacji z Tonym, ale też ojcem, żoną, kochanką i osadzonym w więzieniu wujem. Nie jest to jednak pogłębiona wiwisekcja postaci na miarę Rodziny Soprano, raczej oparty na kilku prostych motywach portret typowy dla kina gangsterskiego. Jeśli Moltisanti wybija się tu ponad przeciętność, to dzięki paliwu dostarczanemu przez oryginalny serial – barw Dickiemu dodają dopiero analogie do dorosłego Tony’ego Soprano i zasianie w jego życiorysie ziaren, z których wykiełkuje w końcu socjopatyczny przyszły boss New Jersey. Jednak i tu widzę pewien zgrzyt. Jednym z ważniejszych wątków Rodziny Soprano było uświadomienie, że idealizowane stare dobre czasy były może mniej wspaniałe, niż chcieliby je pamiętać mafiosi pogrążający się w moralnym rozkładzie początku XXI wieku. Tymczasem o ile Dickie rzeczywiście okazuje się groźnym przestępcą, który ma niejedno na sumieniu, to zasadniczo we Wszystkich świętych podtrzymany zostaje jego idealizowany wizerunek jako charyzmatycznego i w ogólnym rozrachunku porządnego faceta. Wszystko złe, co Chase mówi o Moltisantim seniorze, jest dane wyjściowo każdemu niemal gangsterowi. Twórca sagi nie dokonuje jednak prawdziwej dekonstrukcji postaci herosa w panteonie Soprano, przecząc do pewnego stopnia własnemu przesłaniu o mafii jako symptomie upadającego społeczeństwa. Trudno powiedzieć, czy jest to potknięcie warsztatu i problem braku zbliżonej choćby do sezonu przestrzeni dla bardziej zniuansowanego portretu, czy świadoma mitologizacja i uzasadnianie nostalgii. W każdym wypadku jest to znacząca wada.

Jasne, można powiedzieć, że Moltisanti był relatywnie porządnym facetem, a jego grzechy i dobre cechy zbilansowały się tak, a nie inaczej i nie wszystko musi być złe do szpiku kości. Tylko że taka konwencja przeczy trochę temu, co przez lata robił Chase w Rodzinie Soprano. A nawet jeśli celem Wszystkich świętych New Jersey było pokazanie, jak gangsterski światek pożera nawet tak relatywnie porządne dusze jak Moltisantiego, to jest to ledwie proste (i spłycone) odbicie portretu Tony’ego Soprano, którego destrukcja dokonana przez styl życia mafijnego bossa była o wiele ciekawsza. Samo powtórzenie tej opowieści w przeniesieniu na mentora Soprano jest pomysłem średnim, choć może jeszcze mającym potencjał do rozwinięcia w sequelu. We Wszystkich świętych brakuje do tego aktora, który pociągnął by taki portret. Alessandro Nivola wygląda świetnie w kostiumie mafiosa z lat 60. i 70. i tu w zasadzie kończy się jego wkład w film. Aktorsko zupełnie nie porywa i wydaje się najmniej ciekawą spośród postaci na ekranie, nie mówiąc już o tym, by – tak jak kiedyś Gandolfini – pociągnął całość pod względem psychologicznego napięcia i charyzmy. Jego Dickie Moltisanti jest po prostu ulubieńcem wszystkich dookoła, prawdziwym gangsterskim poster boyem, jakim chciałby być zarówno Tony, jak i Christopher. Ale jest też od nich o wiele mniej interesujący jako bohater filmu. Tylko z lekką przesadą powiedziałbym, że od Nivoli więcej jakości wnosi jako głos z offu Michael Imperioli.

Na szczęście nie tylko Dickie i nie tylko Nivola pojawia się w filmie. Jednym z najgłośniejszych tematów towarzyszących powstawaniu Wszystkich świętych New Jersey było wcielenie się w rolę nastoletniego Tony’ego Soprano przez Michaela, syna Jamesa Gandolfiniego. Nie bez ulgi można przyznać, że obsadzony po warunkach i nazwisku amator wybrnął ze swojego niełatwego zadania więcej niż poprawnie. Młody Gandolfini nie tylko buduje w relatywnie krótkim czasie ekranowym wiarygodną postać mafijnego syna, który marzy o czymś zupełnie innym, równocześnie ulegając urokowi gangsterskiego życia, ale także daje radę przekonać widzów, że jego bohater jest rzeczywiście tym samym, którego znamy w o 20 lat starszej wersji z serialu. Michael znakomicie odtwarza gestykulację, intonację i manieryzmy, na których James oparł postać Tony’ego, jednak unikając płytkiego naśladownictwa, biorąc poprawki na inny bagaż doświadczenia i jednak inny charakter Tony’ego na tym etapie życia. Już dla samej tej roli można wybaczyć Wszystkim świętym parę grzechów.

Ale chyba jeszcze większymi perłami od występu młodego Gandolfiniego są tu Vera Farmiga i Corey Stoll, grający odpowiednio matkę Tony’ego, Livię, i Corrado „Juniora” Soprano – de facto głównych antagonistów pierwszych sezonów Rodziny Soprano i równocześnie dwie kluczowe postacie dla samego Tony’ego, na którego życiu kładły się naprawdę długim i gęstym cieniem skomplikowane relacje z tą dwójką. Duet ten robi ze swoimi postaciami podobną rzecz jak Michael Gandolfini z Tonym, tyle że w warsztatowo bardziej wyrafinowany sposób. Farmiga w pierwszej kolejności kreuje bardzo niejednoznaczną i dramatyczną postać żony gangstera, coraz bardziej gubiącej się w układance, w jakiej przyszło jej żyć i stopniowo dającej się zawładnąć frustracjom, które w nie tyle zagrała, co ucieleśniła Nancy Marchand w Rodzinie Soprano. We Wszystkich świętych New Jersey możemy przyjrzeć się matce Tony’ego z nieco innej perspektywy, dostrzegając wyraźniej jej dramat i cechy pozytywne, kompletnie już zanikłe w starczej zgryźliwości. Farmiga wplotła w rolę specyficzne niuanse i detale, które momentalnie uruchamiają skojarzenia z serialową Livią, dzięki czemu obydwie postaci faktycznie stapiają się w jedną, co jest bodaj najciekawszym rozwinięciem sesji psychoterapeutycznych Tony’ego Soprano, które Chase zawarł w prequelu. Corey Stoll z kolei stał przed bodaj najcięższym, nie licząc kreacji Gandolfiniego, zadaniem z całej obsady (w innych przypadkach nieźle, ale bez błysku geniuszu imitującej serialowe inkarnacje swoich bohaterów), mierząc się z bardzo specyficzną i charyzmatyczną postacią wykreowaną na ekranie telewizyjnym przez Dominica Chianesego. We Wszystkich świętych oglądamy Juniora w kwiecie wieku, jednak Stollowi udaje się wydobyć to, co najważniejsze w małostkowym, zawistnym i niezamierzenie komicznym, ale niezwykle zawziętym i bezwzględnym gangsterze, by pokazać stopniową ewolucję tych cech i sposób, w jaki wpływali na nie inni. Podobnie jak w serialu, w filmie Junior to postać skrajnie ambiwalentna, żałosna i złowroga zarazem, a jego wątek jest chyba najciekawszy w całym prequelu. Tak jak Farmiga, Stoll dał radę zbudować niezależną, interesującą przede wszystkim jedynie w ramach filmu postać, która w zestawieniu z kontekstem serialu zyskuje, ale radzi sobie bez niego.

Wszyscy święci New Jersey stosują kilka chwytów znanych i lubianych z serialu, przede wszystkim umiejętność zaskakiwania i niemal niezauważalnego podbudowywania zwrotów akcji oraz sprawne balansowanie obrazkami z różnych sfer życia mafii. Przewrotka, jaką w finale proponuje Chase, wynagradza częściowo mankamenty filmu, świetnie zgrywa się bowiem z serialem i dodaje Wszystkim świętym nieco głębi psychologicznej, której tak bardzo brakuje tu w porównaniu do serialu. Nie zmienia to jednak faktu, że przywołanie legendarnej postaci Moltisantiego pozostawia niedosyt – potencjalnie ekscytująca dynamika relacji Soprano z jego największym idolem wypada dość sztampowo i nie mówi właściwie nic nowego o samym Tonym i jego motywach, a sam wątek jest wyraźnie niedogotowany, zaprezentowany bez pomysłu i zupełnie nie wykorzystuje potencjału, jaki stwarza w tej kwestii serial. Gdyby nie Livia i Junior, nie dostalibyśmy w ogóle psychologicznej jakości znanej z Rodziny Soprano.

Wszyscy święci New Jersey to film poprawny, mocno jednak żerujący na sentymencie do oryginału serialowego, do którego nieco kunktatorsko Chase, Konner i Taylor nawiązują, i nieoferujący wiele ponad lekkie rozszerzenie historii znanych nam już postaci. Zaryzykowałbym twierdzenie, że to film wyłącznie dla osób znających i ceniących serial – innym odejdą na wejściu budujące Wszystkich świętych smaczki, a w oderwaniu od Rodziny Soprano prequel tak naprawdę niewiele oferuje od siebie. Jako autonomiczna historia sprawdza się średnio i nie wybija ponad przeciętność. Mimo wszystko chciałbym zobaczyć potencjalny sequel – pod względem aktorskim jest z kim pracować, a i w samej historii tkwi jeszcze z pewnością potencjał. Na razie jednak przeniesienie Soprano na ekran kinowy to nic więcej, jak interesujący dla fanów przypis do kultowego dzieła.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA