Wożąc panią Daisy
Bardzo ciepło przyjęty w 1989 roku zarówno przez widzów, jak i przez krytykę film Wożąc panią Daisy, dzięki któremu Jessica Tandy do dzisiaj pozostaje najstarszą w historii laureatką Oscara, jest już chyba odrobinę zapomniany. A szkoda, ponieważ to piękna perełka, opowieść o przyjaźni dwojga zupełnie różnych ludzi, ale również przedstawiony z niezwykłą gracją proces starzenia i zmian, które niesie ze sobą schyłek życia. Warto o niej przypomnieć chociażby przy okazji tegorocznej premiery Damy w vanie.
Panią Daisy Werthan poznajemy w 1948 roku. Ma wówczas 72 lata, jest zamożną wdową i emerytowaną nauczycielką, pilnie uczęszczającą do synagogi i spędzającą czas w towarzystwie przyjaciółek. Bardzo aktywna i nie narzeka na brak zajęć, jej umysł wciąż jest bystry, język cięty, a upór legendarny. To południowa dama w każdym calu, w jej głowie to, co wypada, i to, czego czynić nie należy, jest od siebie mocno i wyraźnie odgraniczone. I tak na przykład, nie chcąc być we własnym mniemaniu wulgarna, bardzo stara się uchodzić za biedniejszą niż w rzeczywistości. Wychowała się przecież w środowisku, w którym każdy pens był cenny, i nie zamierza robić z siebie ordynarnego nuworysza, zapominającego o swoich korzeniach.
Innymi słowy, jej kochający syn Boolie (Dan Aykroyd) ma z mamuśką krzyż pański. A już zwłaszcza od chwili, gdy jej nieopanowany pęd ku samodzielności kończy się widowiskowym rozbiciem samochodu w ogródku sąsiada. Pani Daisy nie przyjmuje do wiadomości, że powinna mieć szofera. I to nawet wówczas, gdy zatrudniony przez Booliego szofer faktycznie się zjawia – Hoke Colburn, bystry i pogodny Murzyn w okolicach sześćdziesiątki (Morgan Freeman). Tandy i Freeman tworzą kreacje wybitne, dojrzałe i mądre, sprawiają wrażenie, jakby rozumieli się bez słów. Mistrzowsko pokazują zmiany swoich bohaterów na przestrzeni lat, drobne niuanse, które zaistniały w ich wzajemnym stosunku, a nie mogłyby się pojawić pięć czy dziesięć lat wcześniej.
Początki były wszak trudne… Pani Daisy, wyznająca zasadę, że służba w domu odbiera jej prywatność, plącze się pod nogami jak dzieci i trudno z nią wytrzymać (wyjątek to wieloletnia gosposia Idella), robi wszystko, żeby pozbyć się natręta. Lekceważy go, strofuje, przegania z miejsca na miejsce, a nawet oskarża o kradzież. Jednak cierpliwy, spokojny i obdarzony niezwykle pozytywnym i optymistycznym podejściem do życia Hoke stopniowo kruszy wszystkie jej bariery, a czyni to z takim wdziękiem i mądrą przemyślnością, że obiekt jego zabiegów nawet tego nie dostrzega. W końcu zawiązuje się sojusz, sympatia, aż wreszcie szczera przyjaźń, która przetrwa 25 lat.
Kwestie rasowych uprzedzeń i stereotypów są w filmie widoczne, ale z pewnością nie akcentowane na pierwszym planie. Najbardziej istotna wydaje się tu chwila po wybuchu bomby w synagodze, kiedy pani Daisy uświadamia sobie, że jako Żydówka również jest pariaską, podobnie jak Hoke. Zachwycona słowami Martina Luthera Kinga i zadowolona, że „czasy się zmieniają”, nie ma jednak odruchu, by wziąć Hoke’a ze sobą na przemówienie kaznodziei, chociaż ma wolny bilet. I dopiero wtedy, kiedy z poczuciem winy zerka na puste krzesło, zaczyna do niej docierać, że deklaracja to za mało, by zmiana mogła się dokonać.
To dosyć charakterystyczny zabieg dla tego filmu, gdzie wiele dzieje się poza słowami. Drobne gesty, spojrzenia, chwile milczenia, luźna rozmowa o kawie, którą robiła Idella. Ani Hoke, ani Daisy nie są ludźmi, którzy łatwo dzielą się swoimi emocjami, mimo jego pozornej otwartości i szerokiego uśmiechu, a jej punktowania i oślego uporu. Zważywszy na ich układ przełożony-pracownik i na czasy, w których żyją, tak jest tylko lepiej. Są najbliższymi z przyjaciół, nie przekraczając jednak granic nadmiernej familiarności. To daje im obojgu poczucie bezpieczeństwa i wrażenie, że panuje odpowiedni porządek. Dzięki temu nikt nie doznaje uszczerbku na godności.
Emocje towarzyszące jesieni życia są w tym filmie zarysowane delikatną, niemal czułą kreską. Im bardziej stajemy się bezbronni, słabi, tracimy powoli cząstki nas samych, tym ważniejszy staje się każdy ciepły gest, przyjazna obecność dobrej duszy obok, na wyciągnięcie ręki. Osoby, która starzejąc się sama, pomaga również nam zmierzyć się godnie z nieubłaganym upływem lat. “Nie zjadła pani swojego świątecznego puddingu!” – mówi Hoke i świat na chwilę staje się piękniejszy, gdy patrzymy na dwie osoby tak zwyczajnie, po prostu i bez wielkich słów celebrujące moment całkowitej bliskości.
korekta: Kornelia Farynowska