search
REKLAMA
Recenzje

WOLKA. Po wolność na koniec świata

Sprawny dramat ciągnięty przez mocną rolę Olgi Bołądź i islandzkie plenery.

Tomasz Raczkowski

1 czerwca 2021

REKLAMA

W slangu słowo „wolka” oznacza tyle co wolność, najczęściej odzyskaną po odsiadce w więzieniu. Tak zatytułowany film, którego pierwsze sceny rozgrywają się w zakładzie karnym, w dość jasny sposób komunikuje zarówno centralny temat, jak i strukturę dramaturgiczną. Opowieść o wyjściu na wolność i mierzeniu się z życiem poza murami więzienia w przypadku filmu Árniego Ólafura Ásgeirssona zostaje jednak urozmaicona połączeniem dwóch na pozór odległych od siebie kontekstów geograficznych – polskiego i islandzkiego.

Ostatni film zmarłego przed rokiem Islandczyka (który nie doczekał ukończenia finalnej wersji Wolki) to polsko-islandzka koprodukcja, napisana wspólnie przez samego reżysera (nagrodzony najważniejszą islandzką nagrodą Edda w kategorii film roku 2011 za film Wir) oraz Michała Godzica (Legiony, Szadź). Na ekranie obydwa kraje prezentowane są mniej więcej równomiernie – główną obsadę stanowią Polki i Polacy, operatorem jest Marek Rajca (Trzeci, Katyń), plenery to głównie Islandia, autorem oprawy muzycznej jest Atli Örvarsson (Barany), reżyseruje Ásgeirsson. Detale współpracy są może mniej ważne niż to, że w filmie zostaje ona zręcznie ograna – bohaterką jest Polka, która po wyjściu z odsiadki chce odnaleźć kobietę, z którą łączy ją przedwięzienna przeszłość. Trop wiedzie na Islandię, gdzie protagonistka trafia do małej wioski z liczną społecznością polskich imigrantów. Nie ma więc zgrzytów związanych z nagłym pojawianiem się Polaków czy Islandczyków w fabule, a cały ten narodowy dualizm nie sprawia wrażenia wymuszonego. Może to mała rzecz, ale ustawia pozytywnie seans.

Jak wspomniałem film Ásgeirssona rozpoczyna się w więzieniu, gdzie poznajemy graną przez Olgę Bołądź Ankę – bez skrupułów radzącą sobie w więziennej rzeczywistości wytatuowaną twardzielkę, właśnie zwalnianą warunkowo po 15 latach odsiadki. Na wolce kobieta od razu rozpoczyna poszukiwania Doroty, z którą coś łączyło ją przed laty. Nie dowiadujemy się od razu, kim była dla Anki Dorota ani dlaczego tak naprawdę jej szuka – i tak pozostanie przez większą część filmu. Ásgeirsson unika wykładania kawę na ławę i ekspozycyjnych dialogów, zamiast tego podsuwając widzom mniej lub bardziej czytelne wskazówki. W momencie, gdy nasza protagonistka znajduje trop dawnej znajomej wiodący na Islandię, nie zastanawia się dwa razy i wyrusza na daleką północ. Film zmienia wtedy radykalnie scenerię – znajome warszawskie podwórka zastępują majestatyczne i rozległe pejzaże wulkanicznej wyspy zabudowanej rzadko rozrzuconymi białymi domkami. Jednak i na końcu świata Anka łatwo odnajduje rodaków, wobec czego udaje jej się dość gładko poradzić sobie bez znajomości języków obcych i w miarę szybko odnaleźć Dorotę.

Tu w zasadzie zaczyna się zasadnicza część filmu, który opowiada o bardziej metaforycznie rozumianych poszukiwaniach – Anka zmaga się z brzemieniem przeszłości, które uosabia druga kobieta. Wolka to film przede wszystkim o przepracowaniu dawnych traum i próbie zbudowania życia na nowo po latach. Protagonistka nawiązuje relacje z innymi migrantami i dosiada się (nawet dosłownie) do rodzinnego stołu Doroty, dążąc do jakiejś formy zamknięcia tego, co było – nie wiemy przy tym (a przynajmniej nie mamy pewności), czy chodzi o zadośćuczynienie, odkupienie czy zemstę. Im dłużej obserwujemy historię, tym bardziej oczywiste stają się dla nas zarówno zdarzenia prowadzące do skazania Ani, jak i wyjazdu Doroty, ale wiele kluczowych spraw do końca nie zostaje dopowiedzianych. To spora zaleta, bo nawet jeśli w pewnym momencie niektóre rzeczy stają się oczywiste, to utkana z półsłówek i niedopowiedzeń przeszłość (w co najmniej dwóch miejscach bohaterki opowiadają całą historię innym, ale Ásgeirsson ujmuje to w zgrabne elipsy, dzięki którym widzowie nie otrzymują kompletu informacji) ciągle na swój sposób intryguje i sprawia, że fabuła Wolki jest trochę mniej oczywista.

Ásgeirsson dość sprawnie poradził sobie z pożenieniem formatu o powrocie na wolność i zarysowania obrazu polskiej społeczności na Islandii, chropowatego polskiego kina o sensacyjnym podbrzuszu i islandzkiego dramatu charakterów. Fakt, że zdarzają się tu scenariuszowe kiksy (jak trochę przerysowane postaci o naciąganych zachowaniach czy parę kłujących w uszy dialogów), ale przynajmniej nie mamy tu podawanych z powagą więziennych mądrości czy kiczowatych wyznań. Można się zżymać, że ledwie chwilę zajmuje Ance odnalezienie się w całkowicie obcym świecie innych Polaków i nie ma niemal żadnych problemów z nagłym doświadczeniem zupełnie obcej przestrzeni, ale warto pamiętać, że rzeczywiście polskich migrantów jest na dalekiej północy całkiem sporo. „Wyrzucenie” bohaterek na Islandię broni się też jako próba dosłownie rozumianej ucieczki jak najdalej, a surowa sceneria sprawdza się bardzo dobrze jako podkreślenie oderwania od rodzimego kontekstu. Nie otrzymujemy tu co prawda wyjątkowo głębokich portretów psychologicznych czy społecznej przenikliwości, ale Wolka dobrze sprawdza się jako stonowany dramat o kobiecie walczącej o utracone przed laty życie.

Zaletą filmu jest też na pewno rola Olgi Bołądź, kolejny raz wcielającej się w silną i nieco brutalną kobietę kutą na cztery nogi. Jako Anka Bołądź unika przerysowania, a jej skupiona i pełna podskórnego gniewu kreacja ciągnie film, nawet w momentach gdy scenariusz łapie zadyszkę i staje się zbyt przewidywalnie dążyć do punktu docelowego. Na pochwałę zasługuje też Jan Cięciara w roli nastoletniego syna Doroty, wyciągający zaskakująco dużo niuansów z ogólnie dość schematycznej postaci i w drugiej części filmu dołączający do Bołądź w roli uczłowieczania wymyślonych na papierze postaci. W zasadzie role Bołądź i Cięciary to te elementy, które zostają z widzem po seansie najdłużej, a w przypadku tej pierwszej do pewnego stopnia to największy walor sprawiający, że można by polecić seans Wolki.

Wchodzący do kin po śmierci reżysera film wypada nazwać zwyczajnie sprawnym. Nie jest to nic bardzo odkrywczego, ale w kilku miejscach twórców stać na zmyślne, nieco wychodzące poza domyślną realizację schematu zagrania. Co najmniej pół punktu doliczyć można też do końcowej oceny za główną rolę. Podsumowanie wychodzi więc pozytywnie – bez większych wpadek, z paroma fajnymi momentami i dość przemyślanym prowadzeniem fabuły, z charyzmatyczną kreacją wiodącą. Mogło być lepiej, ale uczciwie przyznam, że spodziewałem się, że będzie gorzej.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA