WOJOWNIK. Wszystko tutaj zagrało
Tekst z archiwum Film.org.pl
Tommy i Brendan Conlonowie nie mieli łatwego dzieciństwa. Przeszłość, codziennie ich nawiedzającą, widzimy w umęczonej twarzy młodszego, wiecznie wkurzonego Tommy’ego oraz w desperackich próbach bycia przez Brendona idealnym ojcem i mężem. Dwa typy z syndromem DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików), jak z książki.
Mimo że ich ojciec nie pije od dawna, nie utrzymuje kontaktu z synami. Obaj, jeszcze jako nastolatkowie, uciekli z tego piekła. Tommy wraz z matką tułał się po świecie, a po jej śmierci wstąpił do wojska. Brendon postanowił założyć rodzinę wraz z licealną miłością. Braciom wydaje się, że jedyne, co ich łączy, to sport – obaj uprawiali w dzieciństwie zapasy i obaj czują się przegrani. Starszy, pracujący jako nauczyciel fizyki, nie radzi sobie finansowo, grozi mu utrata domu. Tommy natomiast dezerteruje z wojska i postanawia pod okiem ojca trenować do zbliżających się zawodów MMA. Losy rodzeństwa, które nie może na siebie patrzeć bez obrzydzenia, krzyżują się na macie sportowej. A samym środku stoi ojciec, który pragnie odkupić swoje pijackie winy.
Film Gavina O’Connora nie trafił do polskich kin, co było marketingowym strzałem w stopę, ponieważ Mieszane Sztuki Walki są u nas bardzo popularnym widowiskiem sportowym. Szkoły MMA pojawiają się jak grzyby po deszczu, organizowane są bardziej lub mniej profesjonalne gale i zawody. Dystrybutorzy obawiali się może tego, że wszystko tutaj za bardzo przypomina oscarowy film Fighter z 2010 roku. Są to jednak podobieństwa oscylujące wokół trzonu fabularnego, bo mięso tkwiące w obu dziełach pachnie nieco inaczej.
Nie ma dobrych i złych
Wojownik ma więcej krwi. Tak, oba dzieła opowiadają o braciach, którzy lubią bądź lubili się naparzać na ringu. Owszem, w tle mamy klasę robotniczą i ludzi przegranych. A jakże, pojawia się teza, że dzięki walce można przeżyć oczyszczenie i zakopać rodzinny topór wojenny. Wojownik O’Connora koncentruje się jednak na sprawach nieco bardziej patologicznych, przez co polski widz, wychowany na arenach sportowych, trenujący sztuki walki w zapyziałych klubach głównie po to, aby sobie coś udowodnić, może przeżyć niemały wstrząs. To nie jest normalna sytuacja, kiedy wychodząc na ring, za każdym razem walczysz z bestiami żyjącymi wewnątrz. To nie jest zdrowe, gdy większym szacunkiem darzysz przyjaciół z ulicy, wojska, maty niż własnego brata. Frustracje ludzi walki nieco zarysowała postać Tommy’ego Gunna z Rocky’ego V, który przyznał szczerze, że pierwszą osobą, którą znokautował, był własny ojciec, ale film ze Stallonem bał się zejść głębiej, czyniąc z Gunna prostego antagonistę.
W Wojowniku nie mamy tych dobrych i złych, nie licząc pobocznych postaci walczących z braćmi w klatce. Widz kibicuje bohaterowi granemu przez fenomenalnego wręcz Toma Hardy’ego (w tym filmie widać, że aktora rozsadza energia i biorąc pod uwagę przeszłość Hardy’ego – zrozumiał postać Tommy’ego bardzo dobrze), która wydaje się niesympatyczna, ale dobrze umotywowana psychologicznie.
Bolesna prawda
Z całego serca kibicujemy też starszemu z braci, który ma twarz znanego choćby z Królestwa Zwierząt Joela Edgertona. Jego wątek wypada jednak mniej ciekawie – ot, poczciwy nauczyciel fizyki, kochany przez uczniów, lubiący czasami potłuc się w klubach walki. Czemu został nauczycielem? Czy traumatyczne dzieciństwo odcisnęło na nim piętno? Jak bardzo nienawidzi młodszego brata, który zawsze wydawał się pupilkiem mającego obsesję na punkcie sportu taty? Reżyser milczy, nigdy nie mówi wprost o tym, czego doświadczyli w młodości bracia, ale pewną wizję daje nam ociekająca emocjami scena, gdy ojciec łamie abstynencję. Dla niej choćby, mimo że choreografia walk oraz chemia między braćmi to kawał dobrego kina, warto dać filmowi szansę, a nominacja do Oscara dla Nicka Nolty’ego grającego Paddy’ego Conlona nie była pomyłką. Kto jak kto, ale on wie, co ile diabłów siedzi na dnie butelki.
Scenariuszowo Wojownik zapowiada zwykłe B-klasowe widowisko, ale o dziwo wszystko tutaj zagrało, głównie dzięki świetnym decyzjom castingowym i wyczuciu reżysera, który wolał skupić się na wątku odkupienia oraz toksycznej miłości. Nie w alkoholizmie, nie w sytuacji ekonomicznej Ameryki, nawet nie w potyczkach sportowych tkwi prawdziwość. To relacje między braćmi uwierają widza, szczególnie tego, który sam nie załatwił wszystkiego z najbliższymi. O’Connor w jakiś sposób rozumie, co może łączyć rodzeństwo, które nie ma bladego pojęcia, czy ma się bardziej kochać czy nienawidzić. Emocjonująca, ale i wzruszająca końcówka jest blisko melodramatycznego kiczu, ale film mimo wszystko broni się bolesną prawdą – czasami trzeba dać sobie po ryju, aby wszelkie wcześniejsze słowa dotarły do głowy skażonej wspomnieniami.
To nie jest jednak – jakby sugerowały plakaty – testosteronowa opowieść o silnych i wspaniałych. Postacie, które pojawiają się na ekranie, to ludzie skrzywdzeni, niepewnie poruszający się w swoich światach. Ogromne mięśnie Toma Hardy’ego oraz kilka robiących wrażenie tatuaży nie maskują niepewności skrzywdzonego dziecka. Gdy dwóch przestraszonych dzieciaków wychodzi na ring, widz wie, że tutaj nie ma zwycięzcy.