WOJNA Z DZIADKIEM. Familijne prankowanie
Chyba wszyscy przyzwyczailiśmy się już do tego, że nazwisko Roberta De Niro coraz częściej pojawia się na plakatach produkcji, których jakość wzbudza pewne wątpliwości. Kwintesencją tej nieszczęsnej tendencji był kuriozalny występ aktora w Co ty wiesz o swoim dziadku? – Wojna z dziadkiem wydaje się zresztą swego rodzaju familijnym odbiciem komedii z 2016 roku. I choć wypada w takim porównaniu korzystnie, to wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Oczywiście, film Tima Hilla to rasowe kino familijne (wyświetlane w polskich multipleksach, niestety, tylko z dubbingiem) – nie ma tu więc, jak w przypadku dzieła Dana Mazera, nieustannych aluzji seksualnych, a żarty obracające się wokół nagości pojawiają się zaledwie dwukrotnie (są bardzo ostrożne, wciąż jednak wyjątkowo nieśmieszne). Robert De Niro wciela się na potrzeby Wojny z dziadkiem w Eda – starszego człowieka, który ze względu na śmierć małżonki oraz problemy z adaptacją do szybko zmieniającego się świata (nieumiejętność zrobienia zakupów w sklepie przy użyciu kasy samoobsługowej) przeprowadza się do domu swojej córki (Uma Thurman). Nagłe pojawienie się dziadka sprawia, że jego wnuk, Peter (Oakes Fegley), zostaje z dnia na dzień wyeksmitowany przez rodziców na strych. Jego ukochany pokój trafia zaś w ręce Eda. Chłopiec postanawia się zemścić: wypowiada więc dziadkowi tytułową wojnę. Stawką jest były pokój Petera, a orężem, jakżeby inaczej, różnego rodzaju pranki, pułapki i, mniej lub bardziej niewinne, dowcipy.
Od tego momentu film zamienia się w ciąg scen-całostek, obracających się wokół pojedynku dziadka z wnukiem. Raz jeden wyroluje drugiego, tylko po to, żeby ten drugi mógł odpowiedzieć już po kilku minutach pięknym za nadobne. Twórcy nie zachwycają przy tym zadaniu – pozostawiającym naprawdę spore pole do popisu – kreatywnością; płatane z obu stron figle to klasyczne zagrywki, przy których w ruch idą wiertarka, młotek, klej, pasta do zębów czy płyn do uszczelniania (z etykietą pianki do golenia). Pułapki z Kevina samego w domu to przy prankach Eda i Petera prawdziwy Mount Everest kreatywności. Wielka szkoda, że nie popuszczono w tym aspekcie, choćby odrobinę, wodzy fantazji – wyszłoby to filmowi Hilla zdecydowanie na dobre.
Najlepsze sceny Wojny z dziadkiem to z całą pewnością te, w których na ekranie znajdują się obok siebie Robert De Niro i Christopher Walken. Aż trudno uwierzyć, że to dopiero ich drugi wspólny projekt (nie licząc Obsesji, zapomnianej satyry na Hollywood z 1992 roku, w której Walken zagrał epizodyczną rólkę) od czasów Łowcy Jeleni, zrealizowanego przeszło 40 lat temu. Potrzebne było średniej jakości kino familijne, aby dwaj wybitni amerykańscy aktorzy znów znaleźli się na tym samym ujęciu. Panowie czują się w swoich, raczej niespecjalnie wymagających, rolach bardzo swobodnie – wytwarza się pomiędzy nimi naturalna, niewymuszona chemia; samo oglądanie ich w akcji sprawia wielką przyjemność. Nawet jeżeli poprzez „akcję” rozumie się tutaj grę w zbijaka (bodajże najlepsza, choć do bólu przewidywalna sekwencja w całym filmie), wrzucanie szkolnego oprawcy wnuka do kosza na śmieci albo zrujnowanie kiczowatej imprezy urodzinowej w stylu bożonarodzeniowym.
Tak jak zdecydowana większość filmów familijnych, tak i Wojna z dziadkiem posiada swoisty morał, sprowadzający się do stwierdzenia (rzecz jasna, jak najbardziej słusznego), że pokój zawsze jest lepszy od wojny, której ofiarą padają również, a może przede wszystkim, Bogu ducha winni cywile. Brutalne pranki Eda i Petera odbijają się na życiu całej rodziny – zwłaszcza rodziców chłopaka, nieświadomie nadziewających się na kolejne pułapki. Kwintesencją pacyfistycznego przekazu Wojny z dziadkiem jest jednak impreza urodzinowa młodszej siostry Petera. Zakończona katastrofą budowlaną, doszczętnie spaloną choinką i Christopherem Walkenem zaliczającym podniebny lot na miarę nowej odsłony Jackassów. Wszystko przez to, że bohaterowie nie mogli, pomimo wcześniejszej deklaracji pokoju, powstrzymać się od złośliwej rywalizacji.
Robert De Niro chyba już do końca życia będzie zaliczał regularne występy w filmach z „dziadkiem” w tytule. Najwyraźniej taka jest kolej rzeczy. Może się w nich powygłupiać ze znajomymi sprzed 40 lat, grać ze swoim ekranowym wizerunkiem z przeszłości i, last but not least, zarobić trochę dodatkowych pieniędzy. Całe szczęście, w artystycznym życiu De Niro wciąż znajduje się ktoś taki jak Martin Scorsese, zaciągający go co jakiś czas do bardziej ambitnych projektów.