WŁADCA PIERŚCIENI (1978). Animowana adaptacja książki Tolkiena (a właściwie jej skrót)
Tekst z archiwum Film.org.pl. Autorem jest Rafał Oświeciński.
Ktoś kiedyś powiedział, że powieść “Władca Pierścieni” J.R.R. Tolkiena jest najzupełniej nieprzekładalna na język filmowy. Słowa te byłyby zasadne gdyby nie zaprzeczył im Peter Jackson, który w moim odczuciu (podzielanym przez wiele osób) doskonale zekranizował powieść.
Na przełomie lat 50. i 60. świat Śródziemia oczarował wielu czytelników. Najgłośniejszymi fanami Hobbitów byli hippisi, którzy przy okazji eksperymentów z teoriami Timothy’ego Leary (kto wie czym ów pan zasłynął?) zatracali się całkowicie w historii Jedynego Pierścienia. Wtedy to nieśmiało przebąkiwano o ekranizacji. W 1957 roku z Tolkienem osobiście skontaktowali się Al Brodax, Morton Gary Zimmerman i Forest J. Ackerman, którzy przedstawili profesorowi pomysł na realizację filmu animowanego. Wystarczy powiedzieć, że owa ekranizacja już na początku brzmiała idiotycznie – otóż hobbici mieli poruszać się nie własnymi włochatymi stopami, a ujeżdżać miały obrzydliwe orki. Koncepcja nie tyle śmiała, co głupia, bo w tak luźny sposób interpretować historię? O zgrozo…
Potem nawet zespół The Beatles przymierzał się do ekranizacji. Wyobrażacie sobie Paula McCartneya w roli Froda, Johna Lennona jako Gandalfa, a partnerować mieli im Ringo Starr i George Harrison jako elfowie? Przyznam – intrygujące i odważne. Tak, pocałunek Aragorna i Arweny w takt “All You Need is Love” albo rozterki Froda wspominającego sielankowe życie w Shire w rytmie “Yesterday” (yesterday, all my troubles seemed so far away…). Później namawiano do popełnienia ekranizacji samego Stanleya Kubricka, ale ten uznał, że film na podstawie powieści Tolkiena możliwy do realizacji nie jest… Nieco później zamiar przeniesienia na taśmę celuloidową przygód hobbitów wyraził John Boorman, ale skończyło się to na “Excaliburze”, powieści fantasy o Królu Arturze (swoją drogą bardzo dobrej).
No dobrze, ale nie moim zamiarem jest opisywanie zagmatwanej historii doszłych i niedoszłych ekranizacji “Władcy Pierścieni”, a skupienie się na jednej z nich, która została stworzona przez Ralpha Bakshiego, twórcę nietypowych filmów animowanych. Nietypowych bo wielce enigmatycznych, udziwnionych. Bajek nie dla dzieci, choć kreska jaką rysuje przynajmniej mi kojarzy się z Disneyem. Bakshi używa różnych technik montażowych. W swoim najważniejszym dziele, “American Pop”, używa przemiennie zdjęć, żywych aktorów, a w to wszystko wplata klasyczna kolorową animację.
W 1978 roku, ten hippisujący twórca, postanowił zmierzyć się z prozą Tolkiena, ale już z miejsca krytykowano ten pomysł. Pierwszy powód to nieprzekładalność na język filmowy: świat Śródziemia jest zbyt złożony, aby jego wielowymiarowość uchwycić w filmie. Kino to nie wyobraźnia, a ówczesna technika nie dysponowała takimi środkami jak dzisiaj. Ostrze krytyki było skierowane też ku osobie samego Bakshiego, który jawił się jako zbyt oryginalny artysta, lubujący się w eksperymentowaniu formą – miał to być film animowany więc zachodziła obawa, że cała otoczka mitologiczna ulegie trywializacji i będziemy mieli do czynienia z naiwną bajką dla dzieci.
OBAWY, OBAWY, OBAWY…
Już sam czas trwania filmu powoduje, że tolkienowym purystom trzęsą się z nerwów ręce. Bo 2-godzinny to film, który ma ambicję stać się ekranizacją CAŁEJ powieści Tolkiena. Czas projekcji implikuje istnienie innych obaw – konieczna jest więc skrótowość, ale widz będący PRZED spyta się zapewne, jak daleko to idąca skrótowość? Czy sens jest zachowany, czy po ekranie pałętać się będą te same postaci co w kultowej, było nie było, powieści Tolkiena. Rodzi się też pytanie czym Bakshi zaskoczy, czy jego ekperymenty w formie nie przeleją się na treść i jej nie zdominują?
Cała masa pytań się pojawia tym bardziej gdy zadaje je fan świata Śródziemia. Przyznam, że film Bakshiego obejrzałem PO doskonałym daniu jakie zaserwował Peter Jackson. Pewna zrodzona w wyobraźni koncepcja świata, jego wizja przybrała w filmie Jacksona konkretne kształty, których odrzucić nie mogłem, bo te obrazy mnie zafascynowały. Tutaj też jawi się pewien problem natury krytycznej. Otóż oceniając film Bakshiego postaram się nie brać pod uwagę dokonania PJa, który zafundował taki a nie inny wizerunek postaci i miejsc, który można nazwać “obowiązującym” tzn. trudno wyobrazić sobie doskonalszego Gandalfa, Sarumana, hobbitów, Aragorna. Trudno o lepszą wizję Isengardu, Mordoru, Morii – wizję filmową, nie wyobraźni (bo tej nic nie zastąpi). Oddzielić od siebie dwie koncepce filmowe, ekranizacje wyobraźni dwóch różnych twórców.
Od samego początku rzuca się w oczy przede wszystkim bardzo nietypowy montaż efektów animowanych i fabularnych. Preludium historii to opowieść o Pierścieniach Władzy. Bakshi zastosował tu ciekawą technikę gry światłocieni w krwistoczerwonej poświacie. Muszę powiedzieć, że dało to bardzo ciekawy i oryginalny efekt.
Po tym prologu pojawia się Gandalf, który przybywa na przyjęcie Bilba. Nie mogło zabraknąć tutaj jednego z najzabawniejszych zdań obecnych na kartach powieści Tolkiena (“Ani połowy z was nie znam nawet do połowy tak dobrze, jak bym pragnął; a mniej niż połowę z was lubię o połowę mniej, niż zasługujecie”), ale to wszystko czym nas raczy Bakshi w związku z przyjęciem Bilba. Krótka rozmowa z Gandalfem i Bilbo wyjeżdża. Sam Gandalf też znika bardzo szybko, tak szybko że aż… po 5 minutach widzimy już Froda wyruszającego do Bree. Przez przypadek towarzyszy mu Sam, a ni stąd ni z owąd pojawiają się Merry i Pippin. Po chwili są już w Bree…
Jak łatwo można zauważyć panuje w filmie Bakshiego naprawdę wielka skrótowość! Brak Bombadila, Kurhanów, brak praktycznie wszystkiego… Pojawia się Aragorn i… Ta postać skojarzyła mi się od razu z jakimś Indianinem ubranym w buty prosto z powieści Aleksandra Dumas(!).
Po walce z Nazgulami na Wichrowym Czubie rannego Frodo uleczyć może jedynie Elrond, król na dworze elfów w Rivendell. W książce postacią, która ratuje Froda przed Nazgulami koło brodu jest Glorfindel. W filmie Bakshiego mamy do czynienia z… Legolasem, ale i ten nie ratuje hobbita, tylko użycza mu swego konia. Frodo więc sam na grzbiecie wierzchowca ucieka przed Czarnymi Jeźdźcami! Więc nie tylko skrótowość ale i dowolne żonglowanie samą treścią historii, która ma być przecież ekranizacją “Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena! Przeprawy przez górską przełęcz Caradhras praktycznie nie ma. Moria jest taka… skromna, brak tej wielkości, sławy miasta krasnoludów.
Po śmierci Boromira bardzo szybko przeskakujemy do “Dwóch Wież” i dopiero teraz zaczyna się ta opowieść Bakshiego rozkładać… Merry i Pippin porwani przez orków uwalniaja się i wchodzą do lasu Fangorn. Spotykają Drzewca i… NIC. Koniec ich historii. W tym czasie Frodo i jego wierny przyjaciel, Sam, wędrują samotnie do Mordoru. Napotykają Golluma… Aragorn, Gimli i Legolas gonią porwanych hobbitów i spotykają na swej drodze ocalałego Gandalfa. Dołącza się do nich król Rohanu, Theoden, i wraz z nim chcą powstrzymać pochód orków do Isengardu (tam stoczą wielka bitwę o Helmowy Jar).
I w tym to momencie film… kończy się! Głos lektora oznajmia, że “dzięki męstwu towarzyszy Froda, Siły Ciemności zostały na zawsze wyparte z krainy Śródziemia. I wraz z zakończeniem bitwy kończy się baśń ‘Władca Pierścieni'”.
Kompletne zaskoczenie, czyż nie? Ani słowa o Frodo i Samie, ani słowa o Isengardzie, Sauronie, Gondorze. Ani słowa o wszystkim co się wydarzyło po bitwie w Helmowym Jarze. Zapewne takie zakończenie można uzasadnić jedną rzeczą: brakiem funduszy na kontynuację realizacji. Ale czy to usprawiedliwia taką dowolność w interpretacji samej treści powieści?
Przyjrzyjmy się też osobom i miejscom stworzonym przez Ralpha Bakshiego. Hobbici są po prostu brzydcy. W moim odczuciu są po prostu nieładnie narysowani, ale tu pragnę usprawiedliwić się tym, że w ogóle za kreską autorstwa Bakshiego nie przepadam. Rysowane ciężką ręką, brak w niej polotu, lekkości. Sam Gamgee jest po prostu brzydkim hobbitem. Elfy są przedstawione jako pazie królewscy, minstrele, którzy przygrywają sobie na mandolinie. Krasnoludy to istoty normalnego wzrostu, którzy różnia się od ludzi jedynie długością swojej brody. Boromir wygląda jak rasowy wiking!
Natomiast miejsca… Isengard przypomina bardziej twierdzę Barad-Dur niźli wspaniałą, smukłą wieżę Orthank! O innych miejscach nie można w zasadzie niczego powiedzieć gdyż zaistniały one na ekranie zaledwie na chwilkę albo jeszcze mniej…
Ciekawie natomiast przedstawiono orków. Wiąże się to z artystyczną koncepcją Bakshiego nakładania na siebie animacji i normalnych zdjęć. Orkowie to poprzebierani ludzie, tyle że w pomysłowy sposób “pomalowani animacją”. Podobnie rzecz się ma z końmi czy w ogóle postaciami w ruchu – normalnie filmowani, a później nakładano na nich animowany filtr. Świetny efekt, który dodaje akcji dynamizmu.
Podsumowując rzekłbym, że nie udał się film Bakshiemu. Cała historia to jeden wielki skrót genialnej powieści Tolkiena, a na dodatek skrót niedokończony. Wrogowie ekranizacji powieści Tolkiena mają w tym filmie doskonałą broń, którą mogą dosadnie udowadniać nieprzekładalność na język filmowy prozy skromnego profesora z Oxfordu. Ale nie dosyć tego. Bakshi zrobił zwykłą bajeczkę omijając z daleka wszelkie zagwozdki natury psychologicznej – walka z mocą Pierścienia jest jednym z najważniejszych elementów prozy… Tutaj ten motyw jest praktycznie nieobecny. Przyjaźń pomiędzy Samem a Frodem jest nieczytelna, a jedyne z czym owa zażyłość stosunków dwojga hobbitów kojarzyć się może to… ukryta homoseksualność (żadna tam przyjaźń a jedynie frazesy w rodzaju “mój kochany Frodo”). Stwierdzenie to jest oczywiście przesadzone acz… w tej opinii odosobniony nie jestem, bo na pewnym forum dyskusyjnym i z takim głosem się spotkałem. Ale jest to szczegół…
Takie spłycenie historii można usprawiedliwić jednym: jest to film animowany, więc autentyzm postaci i miejsc musi ulec ograniczeniu, gdyż forma na to nie pozwala. Ale… czy tylko z tego powodu mam przychylniejszym okiem patrzeć na ekranizację “Władcy Pierścieni”?