search
REKLAMA
Recenzje

WINOWAJCA. Z miłości do wina

Jakub Koisz

2 stycznia 2020

REKLAMA

To marzenie, że pewnego dnia wyrywasz się ze szponów korporacji, bierzesz sprawy w swoje ręce i przenosisz się na wieś, hodować ślimaki albo otworzyć winiarnię. Prawda, że piękny mit, trzymający się w kulturze oraz naszych duszach o dziwo bardzo mocno? Na tyle, że nie przestaje się robić o tym filmów, które łaskoczą naszą potrzebę zmiany miejsca, nie tylko geograficznie, ale również metaforycznie. Szczerze mówiąc – nie znoszę tego. Filmy pokroju Wszystko za życie wydają się chłodno kalkulować tę potrzebę, będąc niekiedy ideologicznie szkodliwe. Winowajca natomiast, mimo że trąci Paulem Coehlo na wakacjach, wygrywa na szczęście jednym – szczerością i bezpretensjonalnością. I owszem, to jest mokry sen późnego kapitalizmu, ale chociaż zrodzony z miłości do wina. 

Marco jest specjalista od korporacyjnych afer, swoisty naprawiacz kryzysów, więc funkcję pełni nie tylko ważną, ale mocno stresogenną. Obserwujemy narastający w nim bunt, który kieruje go z lotniska w Kanadzie do Włoch, winnicy rodowej, życia prostszego, weselszego, bardziej “genetycznego” dla potomka emigrantów. Z jednej strony jest to ruch nieco samolubny, ponieważ stawia córkę i żonę przed faktem dokonanym, a z drugiej – jego obecność może przynieść wiele dobrego miasteczku Ascerenza. Wkrótce poznaje sprzymierzeńców, którzy podobnie jak on – nie zgadzają się na status quo. Rewitalizacja krainy geograficznej musi poprzedzić rewitalizacja własnej duszy. Niby banalne, ale ładne i piękne, bo przecież dobro bywa najczęściej zaklęte w prostocie. No i – jak wspomniałem – wino, wino, wino… To ważny czynnik, dla którego ogląda się to bezboleśnie.

To, co ratuje Winowajcę przed popadnięciem w czeluść banału, opiera się o wysmakowanie Seana Cisterny w ukazywaniu winnic oraz ludzi, którzy tworzą czerwony trunek. Ta swoista oda do wina wprawdzie została trochę podpatrzona analogicznym filmom pokroju Czekolady, ale wyróżniają ją elementy metafizyczne. W swojej winnicy Marco rozmawia ze swoimi przodkami, komunikują się z samym źródłem swojej pasji, a także znajduje sferę mediacji z tymi, których kocha. Wprawdzie jest to oblane kleistym lukrem, który może zemdlić cyników oraz poszukiwaczy dramatu, ale odbyta przez bohatera droga nie ma znamion szkodliwych ideologii. Momentami jego perypetie oraz przemyślenia uderzają w ckliwe tony, ale nie można się przyczepić do drogi, jaką odbył bohater. Takie kino jest potrzebne, szczególnie, gdy szukamy piękna.

A ładny to wizualnie film – złożony z pocztówek pełnych miłości, wypisanych ręką może i nie popisowego artysty, ale kogoś, kto chciał nam ją wysłać, ze szczerego serca. Zresztą cały film Cisterny jawi się jako swojego rodzaju prezent dla nas, widzów, których reżyser chciałby zabrać do swojego świata,  ale sam trochę w niego nie wierzy,. Joe Pantoliano żadnej nagrody za główną rolę nie zdobędzie, reżyser póki co świata nie zwojuje, ale jeśli zmęczeni jesteśmy komediami romantycznymi oraz zimowym repertuarem, który (ku uciesze serca) serwuje nam teraz głównie grzańce, możemy wybrać się do Włoch wraz z Marco i spić nieco wina o temperaturze pokojowej. Jeśli przepuścimy ten seans przez swój cynizm może kapnie nam do dzbana coś szczerego, smacznego, bez spirytusu.

REKLAMA